Translate

sobota, 27 czerwca 2015

Dzień 18 i 19: Czyli: powrót na wyspę Honsiu brzoskwinką, Nara pierwsza stolica jelonków, kawaii trzydziestki po raz enty, okonomiyaki odsłona druga

Dzisiaj wracamy promem do Kagoshimy. Plan jest następujący: z Kagoshimy lecimy tanimi japońskimi liniami peach z powrotem do Osaki, a tam pociągiem udajemy się do Nary, pierwszej stolicy Japonii. Wstajemy raniutko. Zazdrosna recepcjonistka zamówiła nam wczoraj wieczorem taksówkę. Oczywiście Gosia opowiedziała jej wczoraj o naszym uroczym wieczorku z Ryuseiem. Ale nie wspomniała o reszcie towarzyszy :). Warui Gosia.

Taksówka już czeka. Wydamy na nią co prawda majątek ale po ostatniej przygodzie z kierowcą autobusu Gosia wpadła w paranoję. Nie chce ryzykować, że znowu nie dojedziemy tam gdzie trzeba. Może ma i rację. Jakbyśmy nie zdążyły na prom to jesteśmy w czarnej ......no wiadomo gdzie. 

Jesteśmy na miejscu. Stoimy już przy wejściu na prom. No i znowu stres. Bilety kupiłyśmy w tam i z powrotem w Kagoshimie ale bilet powrotny to voucher trzeba było więc go zamienić na miejscówki. Nikt nam tego nie powiedział. Znowu nasz oszukali. Gosia pędzi na złamanie karku z powrotem do kasy. Czekają już tylko na nas. Uffff udało się. Płyniemy. Żegnam przepiękną Yakushimę z mocnym postanowieniem, że jeszcze tu wrócę.

Kagoshima. Na przystanku autobusowym sto razy upewniamy się autochtonów, że autobus na pewno jedzie na lotnisko.

Lotnisko. Mamy jeszcze sporo czasu do wylotu ale i też nabytą nerwicę natręctw, która przymusza nas do sprawdzania co jakiś czas czy aby na pewno na tablicy jest nasz samolot, czy to aby  prawidłowe lotnisko (żeby było wszystko jasne, w Kagoshimie jest tylko jedno) i czy na pewno nasze bilety to nasze i czy wszystko jest ok. Jak nie wylecimy to będziemy w czarnej.....No. Wiecie sami.

Zabijamy czas siedząc w japońskiej kawiarence. Gosia przegląda codzienną prasówkę w postaci pudelka. Ja rozmyślam nad częstotliwością katastrof lotniczych tanich japońskich linii peach. Grunt to być psychicznie przygotowanym. Zagaduje do nas japoński miłośnik wędkowania. Tradycyjnie Gosia grzecznie odpowiada na serię pytań co gdzie kiedy i z kim. Ja tradycyjnie kolesia zlewam. W końcu muszę być psychicznie przygotowana na ewentualną katastrofę lotniczą. A to wymaga skupienia.

Lecimy. Uffff Osaka. O dziwo nie mamy żadnych przebojów. Wsiadamy tam gdzie trzeba. Na peronie czeka nas miła niespodzianka. Wyhaczyli nas znowu jacyś Polacy. A właściwie Polka i jej chłopak Czech. To dopiero druga para krajanów (a właściwie pół krajanów) jaką spotykamy w Japonii. Jedziemy w tym samym kierunku więc rozmawiamy.

Polsko-czeska para jest w drodze od roku. Najpierw pojechali na wolontariat do Nowej Zelandii, potem zwiedzili Australię, a na końcu troszkę Azji. Teraz na kilka dni Japonia i powrót do Polski. Wooww podziwiam i zazdroszczę. Dla swojej wyprawy rzucili pracę. Ale oni są młodzi więc mogą. Ale i tak jestem troszkę zazdrosna :). Dziewczyna też prowadzi bloga.

Wieczór i jesteśmy w Narze. Żegnamy się z półkrajanami i udajemy się do hostelu. Na szczęście jest on w miarę blisko dworca.

Hostel. Znowu zapominam ściągnąć butów (to już norma). Obrywa mi się od Gosi. Recepcjonistki rozpoznają, że jesteśmy z Polski. Kumają słówko "tak". Poza tym jest klimatycznie, ładnie, w miarę normalny kibel. Wszędzie regały z mangą i na głównej ścianie wieeeelka mapa świata. Na niej powbijane szpilki. My też wbijamy swoje. Jedna w miejscu gdzie winien być Szczecin, druga gdzie Bolesławiec :). Sporo jest tych szpilek z Polski. Padamy na ryjek. Idziemy spać. Dzisiaj pomimo czwórki jesteśmy same. Dzięki Bogu. Nie przeżyłabym następnej Mitsuko.

Ranek. Zjadamy przygotowane przez hostel śniadanie. Obrzydlistwo. Papka ryżowa bez smaku. To u nich tradycyjny poranny posiłek. Bleeee.

Udajemy się w miasto. Generalnie nie mamy za dużo czasu.  Nara wyszła nam wpadkowo. Początkowo nie uwzględniłam jej w ogóle w trasie ale ponieważ wszystko ładnie i sprawnie nam poszło, więc dało radę jakimś cudem wcisnąć to miasto. Mamy tu jednak tylko 1 dzień. Jutro spadamy z powrotem do Tokyo.

Idziemy na dworzec kupić jedniodniowe bilety autobusowe. Po drodze kilkakrotnie mijamy logo miasta. Mały, roześmianym, łysy budda. Z porożem. Nie kumamy o co chodzi z tymi rogami. Do czasu.....

Kupujemy bilety i jedziemy zobaczyć główne świątynie Nary. Jest tu ich bardzo dużo. Może nie tyle co w Kioto ale też sporo. Jest upał. Roztapiamy się.

Zaliczamy po kolei kolejne świątynie. Są ładne ale po Kioto wszystko już blednie. O dziwo nie mamy jakiś większych problemów z komunikacją. Sprawnie się przemieszczamy. Gosia jest w euforii. Weszłyśmy do świątyni gdzie jest wystawa drzewek bonsai. Wszystkie kwitną. Gosia mnie terroryzuje. Każe mi robić zdjęcia z nią prawie przy każdym drzewku. Japończyki się śmieją.

Żar z nieba nas wykańcza. Straciłyśmy trochę napęd. Ja się jednak upieram żeby zobaczyć park przy dawnej siedzibie cesarza. Gosia pasuje. Czeka na mnie. Pędzę kawałek drogi żeby zobaczyć......murawę z wyskubanym trawnikiem. Shimatta. To miał byc park i trochę zabudowy. Znowu nas oszukali.

Wracamy. Jedziemy teraz do głównej światyni Nary. Po drodze ratujemy życie jakiemuś Japończykowi. Zasnął na ławce w samym środku upału. Porażenie słoneczne albo inny wylew gwarantowany. Budzę bidaka pamiętnym już dajdzjooobuuuu??? Otwiera oczy i mało co nie schodzi na zawał. Nie spodziewał się dwóch wiszącychc nad nim rudzielców gajdzinek :p.

Jedziemy na drugą stronę miasta. Po drodze w parku widzimy jelonki. O zobacz Gosia. Mówię. Ale fajne jelonki. Jak będziemy wracać to musimy tu wrócić. Uzgadniamy wspólnie. No cóż. Nie trzeba było wracać......

Wysiadamy. Naszym oczom ukazały się......jelonki. Wszędzie. Cała chmara jelonków. Tysiące. Otaczają nas. Wszędzie. Podchodzą. Wąchają. Próbują zjeść. Napadają nasze plecaki. Wylizują resztki z puszki po soku. Jelonki, sarenki. Male i duże. I wszędzie ......bobki. Niezliczona ilość bobków.....tysiące bobków......

Już wiemy czemu mały, łysy budda miał poroże.




Dzień 17: Czyli w głąb lasu mononoke no hime, Gosiaczek superstar, kolacja z klonami

Godzina 5.40 rano. Mitsuko wstaje i szeleści reklamówkami. A niech ją coś trafi. Obiecała, że będzie cichutko. Zachciało się jej pakować. Nie mogła zrobić tego wczoraj wieczorem?

Godzina 6.00. Mitsuko dalej szeleści.

Godzina 6.20 j.w.

Godzina 6.40 j.w.

Godzina 7.00 j.w.

Gosia z pasją przewraca się na swoim łóżku. Hehhehe jest wkurwiona na maksa. Niech się przyzwyczaja. W końcu zaprosiła Mitsuko do siebie do Polski. W jednej chwili wyobrażam sobie Mitsuko w domu u Gosi, szeleszczącą reklamówkami o 5.40 nad ranem. Ta myśl wprowadza mnie w dobry nastrój. Uśmiecham się sama do siebie szeroko. Wiem. Jestem wredna. Bardzo warui. Upominam się w myślach. Nic nie pomaga. Dalej się usmiecham.

Wstajemy i szybko ogarniamy temat. Jestesmy zwarte i gotowe. Jeszcze tylko zmiana pokoju. Dzisiaj śpimy w dwójce. Ufff drugiej nocy z rzędu z reklamówkami Mitsuko nie dałybysmy rady.

Yessss!! Ryusei już czeka. Zasadniczo to nawet z nim nie pogadałyśmy, ze chcemy iść wgłąb lasu Mononoke no hime. Hmm. Pewnie coś dla nas już zaplanował. Nie umawialiśmy się na wejście do lasu. Trudno. Najwyżej podwiezie nas do punktu startowego, a potem po nas przyjedzie i pokaże resztę wyspy.

Japoński surfer rzeczywiście miał inny plan ale bez problemu go zmienia. Jedziemy do punktu skąd wyruszają wycieczki. Idzie z nami Japonka. Shyoko. Też jest z Tokio. Troche gorzej mówi po angielsku niż Cieko, ale i tak o niebo lepiej niż Ryusei. Fajna Dziewczyna!!

Na miejscu okazuje się, że Ryusei idzie z nami. Super!!

Wchodzimy w las. Łałłłłłłł!!!Jest piękny. Zdjęcia nie oddają uroku tego miejsca. Gigantyczne kamienie, wszędzie mech i wileeelkie drzewa. Nie bez powodu jest on wpisany na listę UNESCO. Nie wiem gdzie mam się patrzeć. Pstrykam fotki. Ciągle. Ciągle. I ciągle. Nie mam dość. Chyba obudził się we mnie japoński paparazzi. (takie moje prywatne określenie. Japończycy jak są za granicą to wszędzie i wszystkiemu pstrykają zdjęcia).

Ryusei idzie przodem. Jak przewodnik stada.....albo haremu.

Nie pozwala Gosi się wyprzedzić i ciągle ją hamuje. Zna tu każde drzewko. Co chwila coś pokazuje i bełkocze nazwy. A to sie tak nazywa, a to kwitnie a to jest znane z tego i z tego. Widać, że jest autochtonem. Ma chłopak wiedze. No i może się polansować przed gajdzinkami :P.

Na szlaku mijają na staruszkowie. Gosia jest zadowolona. Trochę bała się tej wyprawy do lasu. Bała się wspinaczki. Ale jak zobaczyła dziadków to jej od razu przeszło. Jak oni mogą to i my!!A co!!

Ufff wracamy. Po drodze sesja zdjęciowa przed prawie każdym krzakiem. Śmieja się z nas.
Ryusei prowadzi nas z powrotem. Trochę na dziko. Zboczyliśmy ze szlaku żeby urozmaicić powrót. Zaczyna padać.

Jesteśmy na miejscu. Ale cieniasy z tych Japoczyków. Droge przewidziana na 4 godziny zrobiłysmy w....niecałe 3 godziny? No tak ale dziadki potrzebują więcej czasu.

Sob sob sob. Mogłyśmy może jednak pójść na tę trasę przewidzianą na 10 godzin. Marudzę. Gosia zdziela mnie w łeb. A żeby jej tak Mitsuko szeleściła tymi reklamówkami od 3 nad ranem!!

Z żalem wychodzimy z lasu. Znaczy się ja. Trochę się już rozpadało i raczej już nie przestanie. Miałyśmy farta, że wczoraj nie padało i zdążyłyśmy zwiedzić wyspę. A dzisiaj las. Niechybnie na Yakushimie zaczyna się już pora deszczowa. I będzie teraz padać. I padać. I padać. I padać. I tak jeszcze z m-c? Albo dłużej?

Jesteśmy głodni idziemy jeść.

W knajpie.

Umieramy z przeżarcia. Czyli jak zwykle. Japończycy są pod wrażeniem naszych umiejętności jedzenia pałeczkami. A co!! Trening czyni mistrza. Nie od parady w podstawówce traktowałam kotlet mielony i ziemniaki pałeczkami. He. Teraz mnie chwalą. Chociaż trzymam je nieprawidłowo :/. Nie ważne. Ważne, że makaron nie spada.

Podczas obiadu dokonujemy następnej obserwacji. Japończycy grzebią sobie nawzajem w talerzach. Honto. Nie kłamię. Na dzień dobry Ryusei dał Gosi kawałek swojej potrawy bezpośrednio do jej talerza. A Shyoko swoją do mojego. Poza tym strasznie siorbią ramen (zupa z makaronem ala spagetti i z warzywami oraz jajkiem).

Nie zjadłam wszystkiego. Japoński surfer jest żarłoczny. Nie pogardza moją resztką obiadu. Bez kitu. Grzebią na całego.

Gosia jest zadowolona. Ma teraz tylko jedno życzenie. Chcę się wykapać! Entuzjastycznie żąda. Eeeeee. Miny Japończyków bezcenne. Demo reino desu, samui desu (ale pada deszcz, jest zimno). Chcę się wykąpać w morzu!!!Żąda bezwzględnie tonem nie znoszącym sprzeciwu. Japończyki widzą, że to nie przelewki. Ja robię kółka na czole za jej plecami.

Jedziemy na plażę. Dalej pada. Gosia już czeka w stroju kąpielowym. Piszczy ale dalej chce się wykapać. Ja niekoniecznie. Pada i jak dla mnie jest troszkę za zimno. Gosia jest w euforii. Biegnie do wody, a w tym czasie japoński surfer mówi, iż dobrze, że w tym miejscu nie ma ryb. Ha ha. Dobre sobie :P.

.....1 minuta później.

Łaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Tu są rybyyyyyyyyyyyyyyyyyy!!!!!! Obrzydliweeeeeeeeee!!!!!! Łeeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!!!Wrzeszczy na całego jak opętana. Wypada z wody jakby sto diabłów (w tym przypadku ryb) ją goniło. Japończyki przewracają się ze śmiechu. Bez kitu. Mało co się nie posikali. Robią jej zdjęcia. Pewnie dla swoich znajomych. Nikt z lokalsów by im przecież nie uwierzył. Whatsss shi sejd. Pytaja mnie. Tłumaczę. Jednocześnie dodaję. Polacy wcale a wcale nie są dziwni. A wyjątek potwierdza jedynie regułę no nie? Prawda, że bronię honoru naszego kraju?

Można byłoby pomyśleć, że to koniec kąpieli Gosi. Nic bardziej mylnego! Gosia jak się na coś uprze to koniec. Chcę iść nad rzekę!!!! Muszę się wykąpać!!! Awanturuje się dalej. Japończyki rechoczą i obiecują, że zabiorą ją nad rzekę i na 100% nie będzie tam ryb.

No ryb może i nie.....

Rzeka. I żeby nie było. Dalej pada.

O łałłłłłłł!!!Jak cudnie!!!Gosia jest zachwycona. Jaka ciepła woda!!

Wcale nie jest ciepła ale to tylko moja prywatna opinia. W końcu Gosia to gorąca laska. Namawia mnie żebym i ja weszła. Po moim trupie. Japończyki mają dalej ubaw. Shyoko kręci film z wyczynami Gosiaczka swoim aparatem. Jak nic Gosia będzie gwiazdą wszystkich możliwych japońskich serwisów internetowych. Już widzę te tytuły: Kosmici tj. woda + rudowłosa gajdzinka na Yakushimie.

Ryusei szepcze mi do ucha. Wiesz ryb to tam nie ma ale na drzewach są węże. Czasem wpadają do rzeki. Szelmowsko się uśmiecha. Hehehe bardzo dobrze go rozumiem. Również się uśmiecham. Hmmm powiedzieć o tym Gosi jak pływa czy nie powiedzieć? Dylemat na miarę Hamleta rzekłabym.

Jestem dobrą przyjaciółką. Postanawiam ją oszczędzić. Niech ma tę chwilę nieświadomości. Na razie. Po czym po jej wyjściu z rzeki bezzwłocznie informuję ją o wężach.

hehehhehe:))))).

Wracamy. Ryusei zawozi nas chyba do siebie. Herbatka, kawka, pożegnanie z Shyoko. Wraca już teraz do Tokyo. My też się żegnamy. Jesteśmy już trochę zmęczone. Chcemy zaprosić Ryuseia do knajpki na kolację ale nas ubiega. Sam wychodzi z propozycją. Bez kitu mili są ci Japończycy.

W hostelu.

Gosię dopada "zazdrosna" recepcjonistka. Żąda relacji z wycieczki. Gosia z lubością informuje ją ze wszystkimi szczegółami o przebiegu spotkania włącznie z nocnym onsenem. Mina dziewczyny ponoć bezcenna. Wredna jest ta Gosia. Oj bardzo wredna.

 I właśnie dlatego tak dobrze się dogadujemy!!

Kolacja.

Japoński surfer przyjeżdża po nas samochodem. Nie jest sam. Wziął ze sobą następną kompanię Japończyków do oglądania dziwnych rudych kosmitek.

Kanjpa sushi. Trzeba powiedzieć, że robi wrażenie. Gosia jako sushi maniak jest w siódmym niebie. Wyraziła chęć pójścia na sushi i ma te swoje sushi. Trzeba powiedzieć, że chłopak się postarał.

Jesteśmy w szóstkę. Ja, Gosia, Ryusei, Naomi, Kaori i jej mąż Leia. Wzbudzam dużą sympatię Kaori kiedy mówię, że imię jej męża Lei jest bardzo proste do zapamiętania. Leia. Księżniczka Leia z gwiezdnych wojen :P. Japończyki rechoczą. Leia się nie śmieje. Dziewczyny chwalą nas za naszą urodę i nie wierzą, że mamy tyle lat ile mamy. No. To mi się podoba. Już je bardzo lubimy. Ale Kaori jest śliczna. Jak z obrazka. Generalnie japońskie dziewczyny nie są jakieś szczególnie urodziwe. Ale jak już któraś jest ładna to na prawdę jest ładna. Japonki nie sa za bardzo zrózniocwane. Wszystkie generalnie sa niskie, maja czarne włosy, drobną budowę, ciemne oczy. Róznia się jedynie kształtem twarzy, cerą i wielkością oczu. Te śliczniutkie wyglądaja jak laleczki z ich alabastrowa cerą. Niestety ładna Japonka to zrobiona Japonka. Brak jest w Japonii dziewczyn naturalnie ładnych bez make upu.

Rozmowa toczy się żwawo pomimo tego, iż Japończyki średnio mówią w engrishu.  Zamawiamy najlepsze sushi w zyciu. Gosia jest przeszczęśliwa. Pożera swoje ulubione sushi z kawiorem wielkości fasoli. Jesteśmy pod wrażeniem bo okazuje się, że Kaori i Leia mają własną restaurację a mimo to zaprowadzili nas tutaj a nie do siebie. Specjalnie dla Gosi. Ryusei powiedział im, że Gosia jest maniaczką sushi. A tutaj jest najlepsze sushi na Yakushimie.

Naomi jest bardzo zabawna. Ledwo ją rozumiem bo tak strasznie bełkocze w engrishu ale jednak da się z nią rozmawiać. Z dumą informuje mnie, że uczyła się kilku języków w tym angielskiego i włoskiego. Nie chce myśleć jak mówi po włosku. W każdym razie pracuje jako recepcjonistka. Dobrze że nie w szkole językowej. Boshe mówi coraz gorzej. Alkohol robi swoje. Japończyki nie mają mocnych głów.

Gosia bardzo mnie lubi. I jak zwykle robi mi reklamę. Sheeee loveees beeer wykrzykuje podekscytowana wskazując w moim kierunku. Veeeery muuchhhhh. Drze się dalej na cały lokal lekko już zawiana. Naomi tooo loveees beeer wykrzykuje Kaori. Naomi nie protestuje. Ja też. Uderzamy się kufelkami. Nagle dochodze do niebezpiecznych wniosków. Naomi i Kaori to najlepsze przyjaciółki. Ja i Gosia też. Naomi kocha piwo i Kaori lubi to jej wytykać. U nas the same. Kaori uwilebia sushi z kawiorem to jej ulubione. U Gosi to samo. Poza tym obie mają bardzo niski (jak na kobiety) ton głosu i obie śpiewały w zespołach. Nawet mają podobnych mężów, w ten sam sposób ich strofują (bez kitu). Jezu. Są takie same. Patrze na lekko zawianą Naomi siedząca obok mnie. Niestety u na jest podobnie. No z tą róznicą, że ja lepiej mówię po angielsku. I mam mocniejszą głowę. Bezapelacyjnie. Cała szóstka zauważa duże podobieństwa co jest przyczynkiem do kolejnego rechotu. Kolacja z klonami.

Robi się późno. Wychodzimy z knajpy i z żalem się żegnamy się z Leią i Kaori. Wychodząc z lokalu Ryusei mówi Gosi, że Naomi to jego dziewczyna ale jego na nią nie stać bo......pije zbyt dużo piwa. Umieramy ze śmiechu. Naomi szóstym zmysłem wyczuwa, że o niej była rozmowa. Próbuje wymusić od nas co takiego Ryusei powiedział. Gosia jest twarda, nic nie mówi. Ryczy ze śmiechu, zgięta w pół całą drogę. Ja udaję, że nie wiem o co chodzi. Naomi nie odpuszcza i bije Ryuseia po głowie. Żąda wyjaśnień. Ryusei cudem prosto prowadzi samochód. Jedną ręką. Drugą broni się przed Naomi. Jezus Maria zaraz będzie jakiś wypadek. Naomi nie odpuszcza, drze się jak najęta i go bije. Gosia wyje. Ja modlę się żebyśmy dojechali w jednym kawałku.

Na miejscu.

Nnnnaaaadeeeee!!!!Łup łup łup po głowie japońskiego autochtona. Gosia dalej wyje. Ufffff. Dobra. Żyjemy. To najważniejsze.



piątek, 5 czerwca 2015

Dzien 16: Czyli Yakushima wyspa, o której śni każdy Japończyk, o skutkach błędu pewnego kierowcy autobusów, wycieczka z jelonkami, małpami i kosmitami w tle, Mitsuko, o tym co może czyhac w japońskim barze i co z tego wynikło

Yakushima, wyspa na poludnie od Kyusiu. Rezerwat przyrody zawierajacy pierwotny las a w nim 1000 letnie drzewa. 100 km dlugosci i szerokosci. Serce wyspy to wlasnie ten las, ktory jest wpisany na liste UNESCO. Podczas naszej podrozy po Japonii wielu Japonczykow zapytywalo sie nas o cele naszej wycieczki. Na haslo Yakushima wielokrotnie slyszalysmy swisty, pomrukiwania i niedowierzanie. A przede wszystkim zazdrosc w glosie Japonczykow. Zadne z wymienionych przez nas nazw nie wywolywalo takich emocji jak wlasnie to slowo. Zdjecia nie oddaja uroku tego miejsca, a jednoczesnie zobaczylysmy zaledwie ulamek tego co mozna zobaczyc.

Jestesmy na miejscu o godz. 9 rano. Hostel mamy bliziutko wiec sprawnie i szybko do niego trafiamy. W drzwiach wita nas opalona dziewczyna, recepcjonistka, ktora od progu informuje nas, ze mamy za 20 minut autobus i jest to jedyny autobus jaki dzisiaj kursuje, a jutro ma byc pochmurnie, co oznacza niechybnie deszcz.

Prawie gubimy bagaze z wrazenia. Tlumaczymy dziewczynie, ze mamy tour bus, a ona ze rozumie ale to jedyny autobus dzisiaj zeby dojechac. Dojechac gdzie, ja sie pytam. Zagadka ta po dzis dzien nie zostala rozwiazana.

Biegiem pedzimy na przystanek autobusowy. Malo co klapek nie gubimy. Objazdowke mamy co prawda po 13 godzinie ale skoro to jedyny autobus tego dnia w tym kierunku, to wyboru nie mamy. Zziajane czekamy. Nawet nie zdazylysmy sie zameldowac, tak sie spieszylysmy. Na przystanku okazuje sie, ze busow jest kilka a nie jeden dziennie. Dla uscislenia, kilka co godzine. Rozklad jazdy nie klamie. Co to to nie. Recepcjonistka to zas inn para kaloszy.

Podjezdza autobus. Nauczone przykrym doswiadczeniem w Kagoshimie, podsuwamy pod nos kierowcy mapke z zaznaczona stacja port Anbu. Zarowno po japonsku jak i po engrishowsku mowimy gdzie chcemy wysiasc. Jasniej sie juz nie da. Hai, hai macha lapkami. Ufffff wie gdzie nas zawiesc.
Podroz trwa niecale 45 minut Autbus sie zatrzymuje i kierowca spoglada na nas znaczaco. To tu? Pytam sie, chcac sie upewnic. Hai hai swiergocze radosnie. Wysiadamy. Skwer niemilosierny.

Mamy jeszcze duzo czasu wiec na luzaczku rozgladamy sie po okolicy. Hmmmmm nie wyglada to nam na port. Yakushima ma dwa porty. Jeden, do ktorego rano prxybylysmy i drugi, ktory byl miejscem naszej zbiorki. Ale spoko przeciez to na pewno tu. To niemozliwe zeby lokalny kierowca nas zle wysadzil co nie???? Idziemy cos zjesc jest jeszcze full czasu do odjazdu bus toura. Zdazymy. Spoko.

Jasne....przeciez nie moze byc normalnie, nie?????

................

Wysadzil nas na terminalu na lotniskowym. W polowie drogi do Anbou. No comment. Znowu nas oszukali. Dzisiejszego dnia juz dwa razy. Najpierw recepcjonistka potem kierowca autobusu. No comment.

Dobra musimy poczekac na nastepny autobus, bowiem na piechote jest za daleko i na bank nke zdazymy na tour busa. Gosia jest strasznke zla na kierowce. Bluzba pod nosem :p.

Wychodzimy z powrotem na przystanek. Ok mowie, spoko bedzie dobrze, zdazymy na bank. Podchodzimy do rozkladu jazdy

.........

&$35* cnkogdsvh&$=<4,.(( cholerny kierowca autobusu!!!! Wlasnie nam uciekl autobus do portu. Nastepny jest za godzine i nie jestesmy pewne czy sie wyrobimy.  Szlaczek by to trafil!!!!Gosia zlorzeczy. I tym razem nie tylko ona.

Stoimy zle i smutne. Dobra wkurwione na maksa. Niech bedzie.

Nagle pojawia sie......on.

WYBAWICIEL!!! Tubylec, autochton!!!!

Whats the matlers gerss wystekuje. Odwracam sie i widze calkiem przystojnego (jak na warumki japonskie oczywiscie) mlodego Japonczyka. Smukly, wysportowany, opalony, taka troche...japonska wersja australijskiego surfera (tak Aga mysle o tobie jak pisze to zdanie).

Eeeeeee spoznilysmy sie na nasz autobus. W jednej chwili opowiadamy mu historie naszego zycia i o tym jak zle nas potraktowal kierowca autobusu. Musialysmy sie w koncu wyzalic, co nie????

Chlopak jest bardzo uprzejmy, w jednej chwili proponuje nam podwozke. Zgadzamy sie blyskawicznie. Musimy tylko chwilke poczekac bo czeka on na klientke, ktora musi odwiezc. No problem kochaniutki. Zaczekamy ile bedzie trzeba. W koncu jestes naszym wybawicielem!!!

Czekajac na dziewczyne rozmawiamy. Nasz wybawiciel ma na imie Ryusei jest lokalnym tubylcem i.....instruktorem nurkowania na Yakushimie. Brzmi coraz lepiej. W pierwszej chwili błędnie zrozumialysmy, ze chlopak jest przewodniiem po Yakushimie. W jednej chwili robimy oczy kota ze Shreka. Reallllllyyyyyy????Usmiechamy sie szeroko. W koncu chcialysmy lokalsa z samochodem!!! Ale szczescie!!! Chlopak szybko prostuje pomylke ale jednoczesnie widzi duuuuzy zawod w naszych oczach. Reaguje blyskawicznie.

I hafffe a frendooo belkocze w engrishowym. He can help you. Yessssss yesssss yessss. Ma kolege, ktory jest przewodnikiem i ktory moze nas oprowadzic po wyspie!!!!! Bosko!! I too can takjuuu alalud theajlad demo working ashita. Chlopak wyraza chec nianczenia nas kawaii turystek, jednak ma jutro prace, wiec nie moze nas oprowadzić. Hontoni zannen, mówimy jednogłośnie. Hontoni (naprawde szkoda, naprawde). Sob, sob.

Ryusei musi wykonac telefon do przyjaciela wiec odchodzi na bok. Piszczemy z radosci. Nie dosc, ze mamy podwozke to jeszcze lokalsa przewodnika z samochodem. Ale mamy farta!!! Glup.....znaczy sie szczecie sprzyja odwaznym ot co!!!!!

Wraca, ubijamy targu. W miedzy czasie Gosia pedzi do sklepu po czekoladki. Za podwozke i zalatwienie nam przewodnika. Nalezy sie japonskiemu surferowi!!A co! Nie chce ich przyjąć. Śmieje się. W końcu ulega. mamy czyste sumienie. Ma pełne uzębienie w przeciwieństwie do managera, więc mu nie zaszkodzą.

Przychodzi klientka Ryuseia. Wsiadamy i jedziemy. Przez caly czas rozmawiamy. Jest super!!!Lepiej byc nie moglo. Ryusei jest bardzo mily i wyglada na normalnego i porzadnego chlopaka. Odwozi Japonkę i zawozi nas do Anbu. W miedzy czasie studiuje program wycieczki z busem i komentuje. Stwierdza, iż sporo rzeczy zobaczymy z nasza dzisiejsza wycieczką ale na pewno jest jeszcze kilka rzeczy, które jego kolega może nam pokazać np. jedyny w swoim rodzaju onsen, który jest połączony z morzem. Można tam wejsc tylko w sciśle oznaczonym czasie, tj. wtedy gdy jest odpyw wody, normalnie jest on bowiem zalany. Super!!!

W trakcie jazdy czeka nas następna niespodzianka. Japoński surfer proponuje nam, że może jak skończy pracę, to zmieni kolegę i czy my mamy coś przeciwko. Nie. Absolutnie nie. Nie mamy nic przeciwko. Szczerzymy się radośnie, jak głupi do sera. Fajne z nas laski nie?

Podaję naszemu wybawicielowi swój nr telefonu. Uzgadniamy, że kolega pojawi się o 8.30 przed naszym hostelem. Jesteśmy w euforii.

Przyjeżdżamy do port Anbu. Cierpiąc już na nerwicę potwierdzania znajdowania się w prawidłowym miejscu, jeszcze raz upewniamy się lokalsów czy jesteśmy w dobrym miejscu. Uffff jesteśmy. Yeee jesteśmy bosskie i mamy japońskiego surfera za przewodnika!!!Ot co!!

Jeszcze tylko krótka wizyta w pobliskim supermarkecie i piski miejscowych Japonek gdy pytamy się o lokalne przysmaki. Uwielbiają nas wszędzie. Zostawiam polar w kasie. To już 10010202 raz, chociaż częściej zostawiam komórkę. W kiblu. Robiąc zdjęcia. Normalka. Pani wybiega i oddaje zgubę. Gosia przewraca oczami.

Tour bus. Autobus osobliwości. Sami Japończycy. Niektórzy dziwni. Bardzo dziwni. Pilotka jest lokalsem i cały czas bełkocze po nihongijsku. Piąte przez dziesiąte rozumiem. Zrozumiałabym jeszcze więcej ale jej głos ma cudowne właściwości usypiajace. Z trudem odganiam sen. W końcu mam gapić się przez okno autobusu i pstrykac fotki jak się zatrzymamy. Gosię jej głos irytuje. Gada jak z płyty. Jak nakrecona.

Oglądamy wodospad, plażę. Ooooo i małpki sie trafiły. Jakiś jelonek. Kawaii.

No cóż. My też robimy za małpki. Jeden Japończyk nie mógł darować sobie fotki z nami w roli głównej na tle lasu. Wybiega przed nami i pstryka zdjęcia. Mało co się nie wywraca. Oczywiście ma jebitnie różowy aparat fotograficzny. Standard. Nie wychodzą mu te zdjęcia bo na plaży obserwujemy jego rozpaczliwe próby zrobienia nam kolejnych fotek z oddali, ale chyba niedowidzi bo podaje aparat pilotce aby ta zrobiła nam zdjęcia. Japonka pstryka fotki w naszym kierunku i umiera przy tym ze śmiechu.

Cudowny kraj. Jesteśmy gwiazdami nie tylko telewizji ale i japońskiej fotografii. Uffff ciężkie jest życie zagramanicznego celebryty.

Wjeżdżamy autobusem w pierwotny las. Szczena opada. To tylko kawałek lasu, a jest przepiękny!!!Zaczynam gorączkowo myśleć. Kurde w końcu tu jesteśmy więc obowiązkowo musimy wejść w ten las i zobaczyć kilka słynnych zabytków natury, tj. archaiczne gigantyczne drzewa!!!! Mają one swoje nazwy i są rozsiane po całej wyspie. To przecież główna atrakcja tej wyspy!! Zaczynam wypytywać się zaklinaczki snu o trasy prowadzące do nich. Mam plan. Wybierzemy się tam jutro.Gosia jest zaniepokojona. Boi się jak widzi mnie w takim stanie. Oznacza to jedno. Moduł nakręcona Rudia = duuużo chodzenia, nie wiadomo gdzie, w jakim kierunku i przez jaki czas. Co gorsza, może jeszcze pod górkę. Słowem oznacza to dla niej kłopoty. Ostrożnie studzi moje zapały. Na próżno. Uderzam do pilotki autobusu z mapka w reku.

........

Czy nic nie może być normalnie? Pilotka rozwiewa moje nadzieje. Do najsłynniejszego drzewa jest 10 godzin drogi. 5 godzin w jedna stronę i 5 godzin w drugą. Szlaczek by to trafił. Nie ma mowy żebyśmy zrobiły jutro tę trasę. Niewiele krótsze są inne trasy. Nie przewidziałam tego. Trza było bardziej przyłożyć się do czytania przewodników. Strzelam focha. Jestem zła.Gosia przewraca oczami.

Wracamy. Dalej mam focha. Wchodzimy do hostelu. Jest nasza recepcjonistka od jednego autobusu na dzień. Wpadam na genialny pomysł wypytania się jej o dojście do lasu i......yes yes yes!!!Moje wysiłki zostały wynagrodzone!!!Jest w miarę krótka trasa, tj. 4 godziny chodzenia  łącznie, do miejsca, które było inspiracją dla Haoyo Miyazakiego (japoński Disney) do stworzenia swojego kultowego dzieła "Księżniczka Mononoke"!! Nazywa się ono Shiritani coś tam (później uzupełnię nazwy miejsc) i zawiera 3 ze słynnych starych drzew. Wiedziałam, że takie miejsce istnieje ale nie wiedziałam, że droga do niego jest stosunkowo krótka!!Ufff znowu głu...to znaczy odważnym szczęście sprzyja!!!

Schodzi mi ciśnienie. Damy rade ze wszystkim. Obejrzymy i onsen i Shiritani, a jak starczy czasu to coś tam jeszcze :)). Jednak ta recepcjonistka jest fajna.

W przypływie samozadowolenia z dzisiejszego dnia opowiadamy recepcjonistce o spotkaniu z Ryuseiem. Robi dziwną minę. Zaczyna pytać czy chłopak ma licencję przewodnika. ??? Eeee. A po to co? Pytamy głupkowato. No jeśli coś się stanie to mogą być potem problemy. A co ma się stać? Jakie problemy? Przecież Ryusei to porządny, młody, fajny Japończyk, który jest naszym wybawcą nie??? Do you know him? Zapytuje nas. Eeeeee....

You meet some stranger. Wskazuje przytomnie. Bardzo przytomnie. You know, guys are cheeky. Dodaje niewinnie. Cheeky pyta Gosia. You know they likes girls. But every guy like girls. Hmmmm. Dopadają nas wątpliwości. Duże wątpliwości. No tak. Przecież nie znamy chłopaka, ani tym bardziej jego kolegi. Hmmm zaraz zaraz jak to było? Ryusei miał się do niego przyłączyć czy go zmienić? W końcu jesteśmy fajne laski, nie??. Dwóch kolesi w głuszy z nami.......

Eeee tam!!! Ryusei jest naszym wybawcą ot co!!Głupia jest ta recepcjonistka. Stwierdza Gosia. Przecież japoński surfer nie jest na bank zboczeńcem, mordercą ani innym dewiantem, nie? Nie????!!!!

Idziemy do pokoju. Dzisiaj po raz pierwszy w naszej podróży, śpimy nie we dwójke ale w czwórke, tj. w żeńskiej sali. Cztery kobitki. Jestem ciekawa innych podrózników.

W pokoju.

O jest jakaś Japonka. Na oko po czterdziestce. A propos oka. To chyba ofiara przemocy domowej. Ma jedno oko caaaałkowicie podbite. Piękny kolor. Fiolet. Jeden z moich ulubionych. Musiała chyba uciekać przed mężem/chłopakiem/dziewczyną aż na Yakushimę.

Hajl gerrrs. Bełkocze. Engrish w jej wydaniu jest straszny. Naprawdę straszny. Gorszy niż Ryuseia. Aj emm velly soollyy (jest mi bardzo przykro) boot ajjj tliipttt (ale upadłam). No tak. Każda ofiara przemocy domowej tłumaczy się tak samo. Hmmmm czyżby Japończycy mieli jednak jakieś skłonności do przemocy? Ta myśl mnie niepokoi. Hmmm jak to było. Ryusei miał go zmienić czy do niego dołączyć....?

Mitsuko, bo tak owej niewieście było na imię, tłumaczy się mocno. Śmieje się i prosi żebyśmy naprawdę nie myślały, że ktoś ja pobił. No dobra. Wierzymy jej. Niech jej będzie. Zadowolona pyta się z jakiego kraju jesteśmy.

PORANDO cedzę wyraźnie. Na wszelki wypadek mówię też Poland. Nie rozumiem dlaczego ale pernamentnie podczas całej naszej podróży po Japonii, większość Japończyków  nie rozumie jak do nich mówię po japońsku nazwę Polski. A przecież to Porando. Dopiero po kilku sekundach jarzą i klepią się w czoło. Ahhhh Porando so so so!!! Inne rzeczy rozumieją. Dziwne to. A może wcale nie takie dziwne. Wydawałoby się, iż wszyscy Japończycy wiedzą co to Polska i gdzie ona leży. W końcu są bardzo wyedukowani. No może jednak wcale nie są takimi kujonami, jak się o nich mówi. Zasadniczo odziiisanowie (dziadki) zawsze wiedziały co to za kraj i gdzie on leży. Szeroko się wtedy uśmiechali. Widać, iz Polska im się dobrze kojarzy. Z młodszymi Japońcami już bywało gorzej. Często nie wiedzieli co to za kraj i gdzie on leży. Ale do szewskiej pasji doprowadzało mnie jedno bardzo często zadawane przez nich pytanie. Porandoooo? A jaki tam macie język? No jak to jaki. Polski. Odpowiadamy. Robią wielkie oczy. Że co? Jaki język?Polski odwarkuję. Eeeeeee. Wyraz ogłupienia na twarzy Japończyków. Nie rozumieją. Znaczy się rosyjski? Zapytują. Ew$%^*)))(&^#%EGVNB<JB!!!!Co niektórym ciężko jest pojąć, że Polacy nie gęsi też swój język mają. Hmmm szkoda, że nie pytałam się czy u nich nie mówi się przypadkiem po chińsku :P.

Mitsuko jest jednak wyjątkowa. I to nie tylko z powodu pięknego fioletu.

Aaaaa Porando!!!!!Wykrzykuje zaskoczona. Tak. Odpowiadamy zdziwione jej reakcją. Zaczyna się trząść. Macha łapkami i ciężko łapie powietrze. Jest wyraźnie podekscytowana. Aaaaaa aj go Polandooo!!!In selltember!!!!!Ajjjj loffffff Polandoooo!!!Prawie skacze z radości. Nie. Ona skacze z radości. I macha przy tym łapkami. Czterdziestolatka ze śliwką pod okiem. Bezcenny widok. Za wszystko inne zapłacę kart... znaczy się gotówką. Z kredytówką jest kiepsko. Wolą cash cash onlllly cashh.

Rozpoczyna się długi monolog w pseudo engrishu. Mitsuko kocha Polskę. Nigdy u nas nie była, nie ma w Polsce rodziny ani przyjaciół, nie oglądała filmów, nie czytała literatury. Ale kocha Polskę :). Do tego stopnia, iż przyjeżdża do naszego kraju we wrześniu. Była raz w Niemczech i powiedzieli jej tam, że Polska to ładny kraj i tani. Bardzo tani.

Mitsuko molestuje Gosię o facebooka (ja na szczęście nie mam ale jak Ryusei mnie o niego poprosił to szczerze tego pożałowałam, ale i tak nie zmienię swoich żelaznych zasad. Nawet dla japońskiego surfera. Zettai.).

Gosia kocha ludzi. Jest bardzo otwarta i życzliwa. Proponuje Mitsuko żeby ta wpadła do niej do domu w Polsce. Mitsuko eksploduje. Wymieniają się adresami meilowymi.

Idziemy na żarcie. Jesteśmy już padnięte. I głodne. Moooocno głodne. Pytamy się "nieufnej" recepcjonistki gdzie tu można zjeść fajne, lokalne jedzenie. Poleca nam knajpkę.

W knajpce.

Jest uroczo, klimacik też jest. Siedzimy przy barze zastanawiając się co zjeść. Jak zwykle menu dla gajdzinów jest uboższe od menu dla autochtonów. Nie rozumiemy tego zjawiska. Dość często podczas naszej podróży spotykamy się z tym, iż menu nieJapończyka jest inne od menu Japończyka. Nie wiem o co chodzi. Może mi to ktoś wyjaśni? Jest to tym bardziej dziwne, iż Japończycy, jako naród baaaardzo przyjazny turystom, pomyślał o wszystkim. Nawet o jedzeniu, które dla przeciętnego Europejczyka jest dość egzotyczne. Nie dość, że mają angielskie nazwy potraw, to jeszcze są obrazki. Wszędzie. A jakby było mało jest jeszcze.....plastikowe jedzenie. Na wystawach lokali. Bez kitu. Honto. Na początku obśmiałyśmy ten pomysł gromkim śmiechem. Plastikowe żarcie tj. makaron z jajkiem i warzywami oraz mięsem umieszczone w plastikowej miseczce, plastikowe sushi, plastikowe kiełbaski itd. Ale ci Japończycy są dziwni!!Tylko oni mogliby wpaść na tak idiotyczny pomysł.

Parę obiadów dalej.

Japończycy są genialni. Troszczą się o turystów, którzy nie wiedzą co wybrać. Gajdzini wybierają najładniejszy plastik na wystawie. Ba!!!Często wybierając knajpę, sugerują się najładniejszym plastikiem na wystawie!!Nie trzeba wchodzić do środka i sprawdzać czy menu (tj. obrazki) się podobają!!!Genialne!!!

W miejscowej kanjpce w Yakushimie nie ma plastików. Nie ma nawet obrazków w menu. Tak jak pisałam. Im bardziej na południe tym większe wypiźdz.....wo. Mają tylko menu po angielsku z nic nie mówiącymi nam nazwami. Rozglądamy sie szeroko w poszukiwaniu żarciowej inspiracji.

Hmmmmm.......to wygląda ciekawie. Gosia wskazuje na fajne żarełko gotujące się w płytkim garnuszku położonym na palniku obok siedzącej nas Japonki. Ale co to jest? W Japonii bardzo często jada się z takiego kociołka. Przyjemnie bulgocze w nim japoński rosołek, a obok w osobnych miseczkach ulokowany jest ryż, warzywa, sos sojowy i np. surowa ryba. Wkłada się te warzywka do kociołka i gotuje. Kawałki ryby natomiast jedynie macza się w tym wywarze. Pychota.

Ruszam do akcji. Sumimasen co to za żarcie? Czy to dobre? Zapytuje sąsiadki. Drobna Japoneczka, zaskoczona moim nagłym pytaniem, podskakuje i odwraca się do mnie. Aaaa very good odpowiada. Bardzo dobrze mówi po angielsku. Naprawdę bardzo dobrze. Śmiem twierdzić, że o wiele lepiej od nas.

Wywiązuje się rozmowa. Cieko, bo tak ma na imię Japonka. Jest baaardzo kontaktowna. W lot podłapuje konwersację i zaczyna zagadywać. A po co a na co a dlaczego a z kim a gdzie itd. itp. Te same pytania co zawsze. My tez pytamy. Cieko jest z Tokyo, ma 27 lat i jest pielęgniarką i też singielką. Jest malutka i drobniutka. I głośno się śmieje. Baaardzo głośno.

Zamawiamy żarcie, ona uczy nas jak to się je. Oczywiście potrawy nie ma w naszym menu. Gosia głośno wyraża swoje niezadowolenie. Szukamy winnych. Żona właściciela przybytku wskazuje na swojego męża, a ten kładzie uszy po sobie i jęczy, że było za trudne do napisania po angielsku. On nie wiedział jak. To żadne wytłumaczenie.

Przez cały czas pijemy też umeshii. To rodzaj japońskiego wina ze śliwki. Mówię wam napój Bogów. Gosia szczególnie to lubi. Upodobała sobie ten trunek. Dosyć często :)). Ale ona ciągle robi mi reklamę u Japończyków, że piję duuuużo piwska. Połowa Japonii już to wie :). To oczywiście nieprawda.

Jesteśmy już troszkę zmęczone więc powoli zaczyna nam się plątać język (i tylko z tego powodu). W calym barze robi się bardzo gwarno, głośno i wesoło. Cieko cały czas trzebiocze. Ojj dużo gada. Chyba więcej niż ja. I głośniej. Nie, to ostatnie jednak niemożliwe.Wszyscy goście zwracają na nas uwagę. Śmieją się do nas życzliwie i nastawiają ucha co tam gadamy. No w końcu jesteśmy laski nie? Dwa sekushi rudzielce!!Znowu w centrum uwagi. Bycie gajdzinowym celebrytą to ciężka sprawa,. Bardzo wyczerpujace. Honto.

Opowiadamy Cieko naszą dzisiejszą przygodę z autobusem i Ryuseiem. Cieko myślisz, że Ryusei to jakiś morderca? I jego kolega? Nie wiem. Odpowiada pocieszająco. Śmieje się.

Gadu gadu hi hi ha ha bla bla bla bla.....wtem.....nagle....

Natariaaaaaaa!!!!!Ktoś drze się za moimi plecami. Odwracam się i patrzę. Osłupiałam. Stoi jakiś Japończyk. Wymachuje łapkami. Krzyczy moje imię i pokazuje telefon. Eeeee kto to? Dare ka? Nie znam tego kolesia!!

To Ryusei!!Krzyczy Gosia. Eeeeeeeeee???Umeshi robi swoje. Nie rozpoznaje wybawcy, autochtona, japońskiego surfera.Shimatta. Opadają nam szczeny na podłogę.Ale jak? Ale gdzie? Jakim cudem nas znalazł? I co on tu robi???!!!!

Natariaaa aj corrr yuuuuu (Natalia dzwoniłem) demo not wollllkig (ale się nie dodzwoniłem). Sprawdzam nr telefonu. Poprawny ale podałam polski prefix. Może o to chodzi?

How do you know it?? Pytamy się. Ryusei jest myślącym i działającym chłopakiem. Dzwonił. Nie dodzwonił się do mnie. Poszedł do naszego hostelu. "Nieufna" recepcjonistka powiedziała mu gdzie jesteśmy. Przyszedł do nas. Proste.

Uffff. No ale co on tu robi??!!!
Onsen tuuunajt!! Mówi. Ehhhh?! Onsen dzisiaj?! Teraz?!W nocy?!Eeeeeeeeeeeeeeee?????!!!!

Ryusei jeszcze raz sprawdził godziny przypływów i odpływów morza. Okazało się, że teraz w nocy jest odpływ......więc przyszedł po nas. Tak po prostu.

Dobrze, że jest Cieko. Robi za tłumacza. Nie ma żadnych wątpliwości. Jedziemy? Pytam się Gosi? Teraz, same, w nocy, tylko z nim?Nie wiadomo gdzie?

Jaki to onsen? Pytam się Cieko. Koedukacyjny? Czy osobne wejścia dla kobiet, mężczyzn? Sprawdza szybko. Eeeee.......koedukacyjny. Wystękuje. Znaczy wszyscy razem, goło i wesoło, we wrzącej wodzie. Decyzje podejmujemy szybko. Jedziemy!!!Wpadamy z Gosia jeszcze na genialną myśl. Zabieramy Cieko ze sobą. Jest zaskoczona. Miga się bo musi wstać o czwartej nad ranem. Idzie bowiem z przewodnikiem do lasu. Urok gajdzinek jest jednak zbyt wielki. Nie opiera się zbyt długo. Wypadamy z knajpki w świetnych humorach i przy aplauzie publiczności oraz staruszka-właściciela skruszonego brakami występującymi w jego menu.

Wracamy się jeszcze szybko po ręczniki do hostelu. W progu stoi "zazdrosna" recepcjonistka. Wybałusza gały ze zdziwienia. Gosia z radością informuje ją o naszych teraźniejszych planach. Wsiadając do samochodu, macha jej na pożegnanie radośnie. Złośliwa ta Gosia:)). Ale za to ją lubię!!

Teoria Gosi jest taka, iż dziewczyna musiała znać naszego surfera (mieszka on 3 domy dalej, podałyśmy jej jego imię) i była po prostu zazdrosna, myśląc, iż podbieramy jej chłopaka :)). Dlatego próbowała odwieść nas od pomysłu wycieczki z nim. Nie powiem ciekawa teoria :P.

Morze.

Onsen. Noc. Gwiazdy. Cisza. Spokój. Ciepła woda, nie wrząca (!). Jednym słowem bosko, cudownie, wypas i jeszcze tam same achy i ochy....

Jest kilkoro ludzi. Kobiety i mężczyźni. Wszyscy goli. My jednak jesteśmy nieśmiałe gajdzinki. Siedzimy z Cieko głęboko w wodzie w ręcznikach. Już raz dzisiaj robiłyśmy za małpki więc wystarczy :).

Bosssskooo......

Wracamy. Żegnamy się z Cieko ciepło i umawiamy się na wspólne spotkanie w Tokio. Będziemy szaleć wspólnie po mieście!!

W drodze do hostelu zatrzymujemy się jeszcze na chwilkę. Japoński surfer chciał chyba pokazać nas swoim znajomym, bo nie znajduję innego wytłumaczenia dla tego przystanku :)). Wokół samochodu grupka młodzieży. Oglądają nas, zaczepiają i próbują nawiązać konwersację w engrishu. Próbują. Kiepsko im wychodzi ten engrish ale i tak jest wesoło. Wzbudzamy duże zainteresowanie szczególnie pannicy z okularami i aparatem na zębach (nareszcie jedyna, która dba o zgryz), która jak sama stwierdza, jest lekko zawiana. Taaaa to widać :P. Inna z kolei wyrywa się do nas żeby powiedzieć, że ona chce się uczyć angielskiego. Bardzo. Chwalebne marzenie. Przyda im się. Bez dwóch zdań. Koleżanki z kolegą odciagaja ją na siłę stwierdzając radośnie do nas, że to.......debil. 

 Cudowni są ci Japończycy. Bez kitu.

Jedziemy dalej.

Aaaaaaa!!!! Co??!!!Ryusei jednak zamiast swojego kolegi jedzie jutro z nami??!!!Zamienił się w pracy na dni???Ooooo jedziemy w czwórkę?!Będzie jeszcze jedna Japonka??!!!Suuuuugoooiiii!!!!

He!!! Ale z nas fajne sekushi laski!!!:P