Dzisiaj wracamy promem do Kagoshimy. Plan jest następujący: z Kagoshimy lecimy tanimi japońskimi liniami peach z powrotem do Osaki, a tam pociągiem udajemy się do Nary, pierwszej stolicy Japonii. Wstajemy raniutko. Zazdrosna recepcjonistka zamówiła nam wczoraj wieczorem taksówkę. Oczywiście Gosia opowiedziała jej wczoraj o naszym uroczym wieczorku z Ryuseiem. Ale nie wspomniała o reszcie towarzyszy :). Warui Gosia.
Taksówka już czeka. Wydamy na nią co prawda majątek ale po ostatniej przygodzie z kierowcą autobusu Gosia wpadła w paranoję. Nie chce ryzykować, że znowu nie dojedziemy tam gdzie trzeba. Może ma i rację. Jakbyśmy nie zdążyły na prom to jesteśmy w czarnej ......no wiadomo gdzie.
Taksówka już czeka. Wydamy na nią co prawda majątek ale po ostatniej przygodzie z kierowcą autobusu Gosia wpadła w paranoję. Nie chce ryzykować, że znowu nie dojedziemy tam gdzie trzeba. Może ma i rację. Jakbyśmy nie zdążyły na prom to jesteśmy w czarnej ......no wiadomo gdzie.
Jesteśmy na miejscu. Stoimy już przy wejściu na prom. No i znowu stres. Bilety kupiłyśmy w tam i z powrotem w Kagoshimie ale bilet powrotny to voucher trzeba było więc go zamienić na miejscówki. Nikt nam tego nie powiedział. Znowu nasz oszukali. Gosia pędzi na złamanie karku z powrotem do kasy. Czekają już tylko na nas. Uffff udało się. Płyniemy. Żegnam przepiękną Yakushimę z mocnym postanowieniem, że jeszcze tu wrócę.
Kagoshima. Na przystanku autobusowym sto razy upewniamy się autochtonów, że autobus na pewno jedzie na lotnisko.
Lotnisko. Mamy jeszcze sporo czasu do wylotu ale i też nabytą nerwicę natręctw, która przymusza nas do sprawdzania co jakiś czas czy aby na pewno na tablicy jest nasz samolot, czy to aby prawidłowe lotnisko (żeby było wszystko jasne, w Kagoshimie jest tylko jedno) i czy na pewno nasze bilety to nasze i czy wszystko jest ok. Jak nie wylecimy to będziemy w czarnej.....No. Wiecie sami.
Zabijamy czas siedząc w japońskiej kawiarence. Gosia przegląda codzienną prasówkę w postaci pudelka. Ja rozmyślam nad częstotliwością katastrof lotniczych tanich japońskich linii peach. Grunt to być psychicznie przygotowanym. Zagaduje do nas japoński miłośnik wędkowania. Tradycyjnie Gosia grzecznie odpowiada na serię pytań co gdzie kiedy i z kim. Ja tradycyjnie kolesia zlewam. W końcu muszę być psychicznie przygotowana na ewentualną katastrofę lotniczą. A to wymaga skupienia.
Lecimy. Uffff Osaka. O dziwo nie mamy żadnych przebojów. Wsiadamy tam gdzie trzeba. Na peronie czeka nas miła niespodzianka. Wyhaczyli nas znowu jacyś Polacy. A właściwie Polka i jej chłopak Czech. To dopiero druga para krajanów (a właściwie pół krajanów) jaką spotykamy w Japonii. Jedziemy w tym samym kierunku więc rozmawiamy.
Polsko-czeska para jest w drodze od roku. Najpierw pojechali na wolontariat do Nowej Zelandii, potem zwiedzili Australię, a na końcu troszkę Azji. Teraz na kilka dni Japonia i powrót do Polski. Wooww podziwiam i zazdroszczę. Dla swojej wyprawy rzucili pracę. Ale oni są młodzi więc mogą. Ale i tak jestem troszkę zazdrosna :). Dziewczyna też prowadzi bloga.
Wieczór i jesteśmy w Narze. Żegnamy się z półkrajanami i udajemy się do hostelu. Na szczęście jest on w miarę blisko dworca.
Hostel. Znowu zapominam ściągnąć butów (to już norma). Obrywa mi się od Gosi. Recepcjonistki rozpoznają, że jesteśmy z Polski. Kumają słówko "tak". Poza tym jest klimatycznie, ładnie, w miarę normalny kibel. Wszędzie regały z mangą i na głównej ścianie wieeeelka mapa świata. Na niej powbijane szpilki. My też wbijamy swoje. Jedna w miejscu gdzie winien być Szczecin, druga gdzie Bolesławiec :). Sporo jest tych szpilek z Polski. Padamy na ryjek. Idziemy spać. Dzisiaj pomimo czwórki jesteśmy same. Dzięki Bogu. Nie przeżyłabym następnej Mitsuko.
Ranek. Zjadamy przygotowane przez hostel śniadanie. Obrzydlistwo. Papka ryżowa bez smaku. To u nich tradycyjny poranny posiłek. Bleeee.
Udajemy się w miasto. Generalnie nie mamy za dużo czasu. Nara wyszła nam wpadkowo. Początkowo nie uwzględniłam jej w ogóle w trasie ale ponieważ wszystko ładnie i sprawnie nam poszło, więc dało radę jakimś cudem wcisnąć to miasto. Mamy tu jednak tylko 1 dzień. Jutro spadamy z powrotem do Tokyo.
Idziemy na dworzec kupić jedniodniowe bilety autobusowe. Po drodze kilkakrotnie mijamy logo miasta. Mały, roześmianym, łysy budda. Z porożem. Nie kumamy o co chodzi z tymi rogami. Do czasu.....
Kupujemy bilety i jedziemy zobaczyć główne świątynie Nary. Jest tu ich bardzo dużo. Może nie tyle co w Kioto ale też sporo. Jest upał. Roztapiamy się.
Zaliczamy po kolei kolejne świątynie. Są ładne ale po Kioto wszystko już blednie. O dziwo nie mamy jakiś większych problemów z komunikacją. Sprawnie się przemieszczamy. Gosia jest w euforii. Weszłyśmy do świątyni gdzie jest wystawa drzewek bonsai. Wszystkie kwitną. Gosia mnie terroryzuje. Każe mi robić zdjęcia z nią prawie przy każdym drzewku. Japończyki się śmieją.
Żar z nieba nas wykańcza. Straciłyśmy trochę napęd. Ja się jednak upieram żeby zobaczyć park przy dawnej siedzibie cesarza. Gosia pasuje. Czeka na mnie. Pędzę kawałek drogi żeby zobaczyć......murawę z wyskubanym trawnikiem. Shimatta. To miał byc park i trochę zabudowy. Znowu nas oszukali.
Wracamy. Jedziemy teraz do głównej światyni Nary. Po drodze ratujemy życie jakiemuś Japończykowi. Zasnął na ławce w samym środku upału. Porażenie słoneczne albo inny wylew gwarantowany. Budzę bidaka pamiętnym już dajdzjooobuuuu??? Otwiera oczy i mało co nie schodzi na zawał. Nie spodziewał się dwóch wiszącychc nad nim rudzielców gajdzinek :p.
Jedziemy na drugą stronę miasta. Po drodze w parku widzimy jelonki. O zobacz Gosia. Mówię. Ale fajne jelonki. Jak będziemy wracać to musimy tu wrócić. Uzgadniamy wspólnie. No cóż. Nie trzeba było wracać......
Wysiadamy. Naszym oczom ukazały się......jelonki. Wszędzie. Cała chmara jelonków. Tysiące. Otaczają nas. Wszędzie. Podchodzą. Wąchają. Próbują zjeść. Napadają nasze plecaki. Wylizują resztki z puszki po soku. Jelonki, sarenki. Male i duże. I wszędzie ......bobki. Niezliczona ilość bobków.....tysiące bobków......
Już wiemy czemu mały, łysy budda miał poroże.
Lecimy. Uffff Osaka. O dziwo nie mamy żadnych przebojów. Wsiadamy tam gdzie trzeba. Na peronie czeka nas miła niespodzianka. Wyhaczyli nas znowu jacyś Polacy. A właściwie Polka i jej chłopak Czech. To dopiero druga para krajanów (a właściwie pół krajanów) jaką spotykamy w Japonii. Jedziemy w tym samym kierunku więc rozmawiamy.
Polsko-czeska para jest w drodze od roku. Najpierw pojechali na wolontariat do Nowej Zelandii, potem zwiedzili Australię, a na końcu troszkę Azji. Teraz na kilka dni Japonia i powrót do Polski. Wooww podziwiam i zazdroszczę. Dla swojej wyprawy rzucili pracę. Ale oni są młodzi więc mogą. Ale i tak jestem troszkę zazdrosna :). Dziewczyna też prowadzi bloga.
Wieczór i jesteśmy w Narze. Żegnamy się z półkrajanami i udajemy się do hostelu. Na szczęście jest on w miarę blisko dworca.
Hostel. Znowu zapominam ściągnąć butów (to już norma). Obrywa mi się od Gosi. Recepcjonistki rozpoznają, że jesteśmy z Polski. Kumają słówko "tak". Poza tym jest klimatycznie, ładnie, w miarę normalny kibel. Wszędzie regały z mangą i na głównej ścianie wieeeelka mapa świata. Na niej powbijane szpilki. My też wbijamy swoje. Jedna w miejscu gdzie winien być Szczecin, druga gdzie Bolesławiec :). Sporo jest tych szpilek z Polski. Padamy na ryjek. Idziemy spać. Dzisiaj pomimo czwórki jesteśmy same. Dzięki Bogu. Nie przeżyłabym następnej Mitsuko.
Ranek. Zjadamy przygotowane przez hostel śniadanie. Obrzydlistwo. Papka ryżowa bez smaku. To u nich tradycyjny poranny posiłek. Bleeee.
Udajemy się w miasto. Generalnie nie mamy za dużo czasu. Nara wyszła nam wpadkowo. Początkowo nie uwzględniłam jej w ogóle w trasie ale ponieważ wszystko ładnie i sprawnie nam poszło, więc dało radę jakimś cudem wcisnąć to miasto. Mamy tu jednak tylko 1 dzień. Jutro spadamy z powrotem do Tokyo.
Idziemy na dworzec kupić jedniodniowe bilety autobusowe. Po drodze kilkakrotnie mijamy logo miasta. Mały, roześmianym, łysy budda. Z porożem. Nie kumamy o co chodzi z tymi rogami. Do czasu.....
Kupujemy bilety i jedziemy zobaczyć główne świątynie Nary. Jest tu ich bardzo dużo. Może nie tyle co w Kioto ale też sporo. Jest upał. Roztapiamy się.
Zaliczamy po kolei kolejne świątynie. Są ładne ale po Kioto wszystko już blednie. O dziwo nie mamy jakiś większych problemów z komunikacją. Sprawnie się przemieszczamy. Gosia jest w euforii. Weszłyśmy do świątyni gdzie jest wystawa drzewek bonsai. Wszystkie kwitną. Gosia mnie terroryzuje. Każe mi robić zdjęcia z nią prawie przy każdym drzewku. Japończyki się śmieją.
Żar z nieba nas wykańcza. Straciłyśmy trochę napęd. Ja się jednak upieram żeby zobaczyć park przy dawnej siedzibie cesarza. Gosia pasuje. Czeka na mnie. Pędzę kawałek drogi żeby zobaczyć......murawę z wyskubanym trawnikiem. Shimatta. To miał byc park i trochę zabudowy. Znowu nas oszukali.
Wracamy. Jedziemy teraz do głównej światyni Nary. Po drodze ratujemy życie jakiemuś Japończykowi. Zasnął na ławce w samym środku upału. Porażenie słoneczne albo inny wylew gwarantowany. Budzę bidaka pamiętnym już dajdzjooobuuuu??? Otwiera oczy i mało co nie schodzi na zawał. Nie spodziewał się dwóch wiszącychc nad nim rudzielców gajdzinek :p.
Jedziemy na drugą stronę miasta. Po drodze w parku widzimy jelonki. O zobacz Gosia. Mówię. Ale fajne jelonki. Jak będziemy wracać to musimy tu wrócić. Uzgadniamy wspólnie. No cóż. Nie trzeba było wracać......
Wysiadamy. Naszym oczom ukazały się......jelonki. Wszędzie. Cała chmara jelonków. Tysiące. Otaczają nas. Wszędzie. Podchodzą. Wąchają. Próbują zjeść. Napadają nasze plecaki. Wylizują resztki z puszki po soku. Jelonki, sarenki. Male i duże. I wszędzie ......bobki. Niezliczona ilość bobków.....tysiące bobków......
Już wiemy czemu mały, łysy budda miał poroże.
Ja poproszę o zdjęcie Gosi z kwitnącym bonsai. PS: Aż oczy ze zdumienia przecierałam, ze coś jest ;). Normalnie z pięć razy wcisnęłam F5, żeby uwierzyć :D
OdpowiedzUsuń