Translate

piątek, 18 marca 2016

Dzien: 11, 12 i 13: czyli w podrozy na wyspe bunty, dwa dni w piek....znaczy sie raju

Znowu rano wstajemy.

Czy my podczas tego wyjazdu chociaz raz pozno wstalysmy?

Aha. W Penangu. Spalysmy do 10.30. Zapomnialam. Potem mialam wyrzuty sumienia.

O 8.00 mamy autobus potem prom na wyspy. Wleczemy sie na sniadanie. Asia na blogu Zu in Asia wyczytala o nalesnikach z truskawkami. Serwowane przez pare staruszkow. Gluchoniemych
Tak tak. Widzicie? Mozna pracowac nawet bedac starym i gluchym. W Malezji zus zapewne cieszy sie taka sama popularnoscia jak u nas.

Nalesniki. Pychota. I sok swiezo wyciskany. Oczywiscie tanio. Dolaczaja do nas Lukasz i Gosia.

Autobus.

Jedziemy w stylu malezyjskim. Czyli wleczemy sie.
Za to widoki sa boskie. Wszedzie palmy. Lasy palmowe. Cudo.

Lukasz sie denerwuje. Boi sie ze nie zdazymy na prom. Spoko luzik. Damy rade.

Po drodze postoj. Sikanie i jedzenie. Toaleta na zapleczu kuchni. Zupka z przydroznego baru. Sanepid tu nie dziala (podobnie jak zus). Wszyscy podostawali zawalu widzac warunki.

Malezyjczycy gapia sie jak biali jedza malezyjskie zarcie. Podpowiadaja ze mam dolac wiecej chili. Jasne.

Oczywiscie placimy 5 myrow wiecej niz lokalsi. Haracz turystow. Wszedzie rzna i oszukuja. Ale i tak bylo pycha.

Potem czekamy. Czekamy i czekamy. Na dwoch chinczykow. Masaka zamiast byc o 13 na promie bylysmy o 15.40. To ostatni prom. Standard. Nic nie moze byc normalnie.

A mowia ze to ja jestem niepunktualna.

Po przyezdzie Lukasz prawie wybiega z busu. Jest awantura. Wszyscy krzycza. Wymachuja lapkami. Kierowca busu dzwoni do biura ktore sprzedalo nam bilety na prom. Ponoc mamy bilety tylko w 1 strone. Mnie to nie przeszkadza. Moge zostac na rajskiej wyspie na zawsze.

Tylko najpierw musze znalezc tam nocleg.

Lukasz sie wyklocil. Bilety sa tam i z powrotem. Gosia to oaza spokoju. Podobnie jak ja.

Prom.

Hmmmm. Szumna nazwa. To po prostu wieksza motorowka.

Wchodzimy. Z nami jest jeszcze 2 francozow jeden koles w hawajskiej koszulce pingwinka z 3 malymi terrorystami i mezem oraz puszysta pingwinka z mezem/chlopakiem.

Sternik krzyczy:
Ready to fly???!!

Yesssssss!!!!!!

Lodka podskakuje. Pruje jak szalona. Rzeczywiscie lata. Hawajska koszulka podwinela sie calkowicie. Ukazuje w calej okazalosci majtasy. Puszysta pingwinka probuje robic sobie selfie. Mali terrorysci patrza na mnie wielkimi oczyma. Maja je jak spodki. Boje sie troche ze moga miec bombe. Najmlodsza ma pieluche.

Puszysta pongwinka prosi mnie o wspolne zdjecie. No problemo.

Sternik odwozi kazdego po kolei w rozne miejsca. My wysiadamy na koncu. Jest i nasza wyspa.

Czarni ciagna walizki na kolkach po piasku. Zabawnie to wyglada. No coz oni przynajmniej maja spanie. Za cale szlone 100 zl od pokoju.

Jest bosko. Rajsko. Wyobrazcie sobie wyspe z reklamy buanty. Tak to wyglada.

Jest upal okolo 40 stopni. Jak nic. Ale to normalne w calej Malezji.

Rozpoczynamy poszukiwania pokoju. Aga zalega przy bagazach. Oficjalna wersja jest taka ze je pilnuje. Ja z Asia idziemy na zwiad.

Po powrocie. Aga dalej pilnuje bagazy. Ma przy tym zamkniete oczy. Ale na pewno pilnuje. For siur.

Pokoje sa. Cale szalone 50, 75 myrow od pokoju za noc. Oczywiscie standard nie powala. Ale to bez znaczenia. Caly dzien bedziemy przeciez na plazy. Albo w wodzie.

W przyplywie rozpusty decydujemy sie na pokoj za 165 myrow za noc. Ze sniadaniem.Jest z dostawka. Wspanialomyslnie oferuje sie na niej spac.

Wiem. Mam dobre serce.

Jest i wiatrak i klimatyzacja. I wlasna lazienka!! Prad w godz. od 18.30 do 10.30.

Pokoik jest nad brzegiem morza. Wiem. Wszyscy mi teraz zazdroscicie. I dobrze :p

Zrzucamy bagaze. Idziemy sie kaaaapac!!!!

Hehehe. Jest bossssssko :DDDD

Woda jest IDEALNA. Ciepla ale nie za goraca. Przyjemnie chlodzi.

Wrzeszczymy rozradowane. Skaczemy po falach. Warto bylo tu przyjezdzac.

Potem kolacyjka soczki a wieczorkiem drinki z Gosia i Lukaszem. Pelen relaks.

Teraz bedziemy sie byczyc cale dwa dni.

Jasne.......

Ranek.

Wstajemy. Niestety wczesnie. Ale to juz wiecie.

Mamy zaplanowane snorklowanie. Mamy nawet wlasne maski. Hmmmm nigdy nie nurkowalam....

Po sniadaniu. Byly pyszne pankejki.

Czekamy w recepcji na ekipe. Hehehe ale jestesmy sprytne. Wzielysmy konkurencyjna wycieczke z mniejsza iloscia ludzi.  Maja byc tylko jeszcze 3 osoby. Nie bedziemy jak bydlo!!!

...........

Przychodza pozostale 3 osoby. To ruscy. 3 chlopakow. Troche jakby zagubieni.

Idziemy na plaze z zaloga lodki. Sa jeszcze 3 dodatkowe osoby. Malzenstwo z dzieckiem. Hmmmmm.......

Wchodzimy do lodko-motorowki.

Obok nas na innych podobnych lodeczkach.........tabuny innych turystow. Ku.....m.....

Mialo byc inaczej. Wyszlo jak zwykle. Lajf is brutal.

Plyniemy. Najpierw mamy zobaczyc zolwie. Doplywamy na miejsce. Tlumy. Wszyscy w wodzie. Szukaja zolwi.

Ktorych nie ma. No comment.

O. Jakis jeden jest. Na dnie. Ale dobrze nie widze. Inni turysci skutecznie zaslaniaja mi pole widzenia. Aga ma wiecej szczescia. Ponoc widziala jeszcze dwa inne.

Plyniemy dalej. Teraz sa jakies rybki. Sliczne. Jak w akwarium!

Dalej plyniemy. Ponoc na sharki. Ponoc.

Jak myslicie widzialysmy chociaz jednego?? W wyobrazni tak. I tylko tam.

A ja specjalnie wzielam pletwy. Zeby popindalac jak spotkam jakiegos rekinka.

Rekinki sie wyprowadzily. For sjur. Uciekly przed banda dzikich i rozwrzeszcznych turystow.

Dalej wysepka i obiad. Olewamy obiad. Chlodzimy sie pod palma. Jestesmy zywa atrakcja turystyczna. Lokalsi i ci z wycieczek gapia sie bezczelnie. Co chwila krzycza hello. Wymachuja lapkami.

Dzien 10: czyli Cameron Highlands - malezyjski plastik dla turystow c.d., nieoczekiwani towarzysze podrozy, Polak potrafi, zielone pola herbaty w takt muzyki Richarda Marxa

Wstajemy rano. Ale to juz norma. Tak wygladaja kazde moje wakacje.

Schodzimy do recepcji do naszego malo kumatego Chinczyka. Taksowki jeszcze nie ma. Wifi oczywiscie tez nie. Czyli wszystko po staremu.

Podjezdza taksowka. Jedziemy na dworzec autobusowy. Tam bedziemy wsiadac w autobus do Cameron Highlands.  Na niejscu czeka nas tam herbata. I truskawki. Niestety podejrzewam ze jeszcze cos wiecej. Ale sie zobaczy.

Dojezdzamy. Na liczniku okolo 10 myrow. Taksiarz zapewnia nam ze placimy 15 myrow. Tak tak wiemy. Przez telefon byla mowa o 15 myrach. Niewazne ze wyszlo 10. Znowu nas oszukali. Zdzieraja na wszystkim.

Wysiadamy przed biurem firmy przewozowej. Nie wiem po co kazali nam tam przyjechac. Czemu nie pod sam przystanek autobusowy?

Zagadka wyjasnia sie w mig. Kasuja nas nastepne 5 myrow od osoby. Po co? Zeby.... nas zawiesc pod przystanek. No comment.

Jestesmy zirytowane. Nie omieszkuje wyrazic swojego zdania glosno. Dobitnie. Po angielsku.

Ale bez laciny. Zeby nie bylo. To nietypowe dla mnie. Wiem. Sama jestem zaskoczona.

Nie tylko my czujemy sie oszukane. Obok nas slysze jakze znajome:

Ja pierdole!

Od razu lepiej. Krajanie, rodacy. Rowniez nabici w butelke.

Widze dwie blond glowy. Ona i on. Mlodzi. Wygladaja jak rodzenstwo. Identyczni. Ale nie. To malzenstwo. Na bank. Hmmmmm sa jak dwie krople wody. Moze to jednak rodzenstwo ktore nie wie ze jest rodzenstwem? Takie rzeczy przeciez sie zdarzaja. W operach mydlanych. Ale jednak....

Po chwili widze drugich. Ci sa czarni. Tez malzenstwo.

Wsiadamy razem do autobusu. Obie pary jada tam gdzie my. Szybko dochodzi miedzy nami do porozumienia. Oni tez czuja pismo nosem. Wiedza ze jada wprost w paszcze pulapki dla glupich turystow. Dosc nabijania w butelke. I dosc plastikowej tandety. Chcemy obejrzec tylko pola herbaty. Zadnych fabryk. Zadnych motyli. Zadnych plantacji truskawek. Zadnej popeliny dla turystow idiotow.

W autobusie zamieszanie. Kazdy usiadl jak chce. Ktos sie rzuca ze jego miejsce jest zajete. Normalka. Jak w Polsce. Jakis turban z fochem sie przesiadl. Jedziemy.

Hmmm. Dalej jedziemy. Jedziemy

Jedziemy
Jedziemy
Jak wyzej
Hmmm troche dlugo jedziemy. Zbankrutowalybysmy gdybys wziely taksowke.

Dojezdzamy do punktu z ktorego odjezdza autobus do Cameronow. No dobra. Niech im bedzie. Te dodatkowe 5 myrow. Nie zbiedniejemy.

Przesiadamy sie.
Jedziemy. Jedziemy. Jedziemy. Uzgadniamy plan dzialania.

Malezyjczycy to narod ktory nigdy sie nie spieszy. Oni maja na wszystko wywalone. Punktualnosc? Oni nie znaja takiego slowa. Mialo byc 4 godziny. Wyszlo po malezyjsku. Kolo 6 godzin.

Fakt. Mielismy pecha. Tego dnia przyjechaly wycieczki szkolne. Autokary pelne malych terrorystow. Nasz wlokl sie niemilosiernie godzine w korku.

Ale jaki uroczy wjazd do miasteczka. Spelnily sie wszystkie koszmary. Kolorowo neonowo plastikowo. Welcome. Strawbery. Bee. Sztuczne motylki pszczolki truskawki. Bazary pelne chinszczyzny. Tandeta krzyczy. Wszedzie. Chce spindalac w te pedy. Blondyni tez.

Wysiadamy. Ufffff. Czarny rzuca sie w poszukiwaniu samochodu ktory zawiezie nas na plantacje herbaty. TYLKO herbaty. Jest centrum turystyczne. Tam mozna wynajac auto. Ale drogo. Zdzieraja na maksa. Czarny szuka dalej. Wyglada na zdesperowanego. Jak my wszyscy.....

Niedlugo wraca. Znajduje. 36 myrow od osoby. Yes yes yes yes!!!! Polak potrafi! Bierzemy. Bez blondynow. Oni nie zdaza na autobus do Kuala Lumpur. Chca isc z lacza na jakas plantacje.

Jest samochod. Najpierw rozwoza nas po hostelach. Kwaterujemy sie. Inwigilacja na calego. Musze wpisac swoj wiek adres zamieszkania telefon skad przybylam narodowosc nr paszportu i cos tam jeszcze. Na chuj im te dane????

Mamy chwile. Lapczywie dossywamy sie do wifi. Jak do wodopoju. Przerazajace. Chroba 21 wieku. Jak nic.

Zaczyna padac. A wlasciwie lac. Ale i tak jest przyjemnie. W cameronach jest niewiele ponad 20 stopni. Cudownie. Blogo. Patelnia w Penangu mnie wykonczyla.

Zabieraja nas. Dwoch mlodych chlopcow. Okolo 18 lat?

Jedziemy po czarnych. Sa. Jedziemy na plantacje. Jestesmy zadowoleni. Uniknelismy tego calego badziewia i syfu dla turystow. Plantacja jest sliczna. Zielona herbata. Wszedzie. Robimy sesje fotograficzna. Czarni tez. Full zdjec. Czarny szaleje z aparatem. Ma wypasiony wiec korzysta.

Spotykamy blondynow. Cali mokrzy. Zrobili interes zycia. Musieli lapac taksowke. A mogli z nami.

Idziemy na herbatke. Lapczywie rzucam sie tez na ciastko z zielonej herbaty. Pychota. Czarni tez zadowoleni. Pingwiny patrza na nas z zaciekawieniem. Malo tu obcokrajowcow.

Jedziemy na druga plantacje. Chlopcy racza nas muzyczka. Na caly regulator. Na szczescie nie jest to allah akbar czy inne zawodzenia mully. O dziwo to zachodnia muzyka. Richard Marx. Same poscielowy puszczaja. Jest romantycznie. Ktoras z dziewczyn zauwaza ze chlopcy maja randke. Kierowca zabral na przejazdzke kolege. I puszcza mu piosenki o milosci. To na pewno to. Jestem pewna ze to para. Normalni chlopacy nie puszczaja Richarda Marxa. Tylko geje.

Kurde. Cos duzo tych gejow nam sie nawija. Ale szkoda mi ich. Homoseksualizm w Malezji jest zakazany. Chlopaki nie maja zbyt wielu okazji do romantycznych przejazdzek. A tu prosze. Przyjemne z pozytecznym.

Druga plantacja.

Mamy szczescie. Nie chcieli nas wpuscic bo juz zamkneli. Ale jednak pozwolili sie troche przejsc. W sumie to zwiedzilismy cala. Jest rownie sliczna. Ale inna. Duzo tu pagorkow. Tam byly bardziej pola. Pstrykamy fotki. Jest cudnie. Jestesmy szczesliwi.

Wracamy.

Idziemy na zarcie. Jak zwykle full zarcia. Do wyboru i koloru. Potem jakis bazarek. Wszyscy kupuja herbate. Na prezenty ofkors.Ja szukam magnesow. Sa. Ale badziewaste. Nie biore. O kubku moge zapomniec.

W pracy powiesza mnie. Za jaja. Ktorych nie mam.

Potem sklepik spozywczy. Bierzemy po piwku. Tutaj jest tansze!! Czarni kupuja wiecej. Biora na wyspy. Oni jeszcze maja jakies flaszki.

........

Polacy to jednak narod przewidujacy. Wiedza co jest najpotrzebniejsze w podrozy. Jestem pelna podziwu.

Idziemy do naszych noclegowni.Jutro znowu wstajemy rano. Jedziemy busem a potem promem na wyspe Kecil. Kecil nalezy do archipelagu wysp  Perhantian. Robocza nazwa Rudii to parhy. 2 i pol dnia w raju niczym z reklamy bunty.  Jedziemy z czarnymi. Oni tez wybrali Kesil.

Czarni to Lukasz i Gosia.

Aha. Pisalam ze jedziemy tam na krzywy ryj???? Nie? No to pisze. Nie mamy zabukowanego zadnego noclegu na wyspie. Oczywiscie lukasz i gosia maja.

Kurde. Damy rade!!! Najwyzej bedziemy spaly pod chmurka. Tam jest taki gorac ze mozna!!!!!!!

poniedziałek, 14 marca 2016

Dzień 10:

Dzien 7: czyli gora w blasku wschodzacego slonca dwa tetryki dyplomy super bohaterek przelot do Penangu jak to nie ma wi-fi ?!flaki po chinsku

Za 15 druga w nocy. Wstajemy. Jest ciemno jak w pupie u murzyna. Ledwo zyjemy. Koale takze.
Zdarza sie cud. Nie mam zakwasow. Przysiegam jak tylko to przezyje kupie Marcinowi czekoladki. Za ciezko prace z nami na silowni. Tylko dlatego ze caly rok chodzilysmy z Aga na silke  i cwiczylysmy pod okiem trenera teraz zyje.
Szybkie sniadanie. Wszyscy pozostali samobojcy sa bardzo ozywieni. Ciekawe czy spisali juz swoj testament?
Przychodzi wasaty. Wychodzimy. Od razu sa schody. Masaka. Do konca zycia nie spojrze na schody.
Pierwszy odcinek to 1.60 km. Znowu caly czas pod gorke. Az do check pointa. W myslach nuce moja autorska piosenke. A mialy to byc wakacje. Jasne....Wyszlo jak zawsze.
Ide w srodku. Pomiedzy Asia i Aga. Nie mam przeciez latarki. Normalka. Jest srednio zimno.
Ciemnosc. Widze ciemnosc. Tylko z gory widac swiatelka tych co wleka sie za nami. Wasaty idzie z przodu. O dziwo nie bawi sie komorka. Godne odnotowania.
Schody
Schody
Schody
Bez zmian
Jak wyzej
To samo
Mam dosc. Chwila odpoczynku.
Po odpoczynku.
Schody
Schody
Schody
Ja p..... ile to moze byc 1.60 km????!
Checkpoint. Pokazujemy plakietki. Jest troche ludzi przed nami. Wasaty proponuje przerwe 5 minut. Ja prosze zalosnie o 10. Zgadza sie skwapliwie. Stwierdza ze najlepiej 15. Wiecie na co mu te 15 minut? Domyslcie sie. To nie jest pytanie z gatunku miliard w rozumie.
Tak. Siedzi i wyciaga komorke. Jest czwarta w nocy a on bawi sie telefonem. To sie nazywa uzaleznienie. To powinno leczyc sie prochami. Silnymi. Aczkolwiek nie wierze ze jest dla niego jakis ratunek.
Ruszamy. Ostatni odcinek 1.20 km. Jest coraz zimniej. Czapka rekawiczki polar kurtka. To sie nazywa wypoczynek w Malezji.
Zakladam na legginsy spodnie. Wiatr wieje. (duzo niecenzuralnych slow).
Idziemy wolniej. Coraz wolniej. Wasaty tez dyszy. Tylko Asia ma wigor. Jak zawsze. Ale ona jest alienem. Bez kitu.
Wieje w pizdu.
Bez zmian.
Teraz nie ma schodow. Sa sznury i pod gorke na litej skale.
Wasaty twierdzi ze to juz blisko. Nie wiem nic nie widze. Wleczemy sie.
Wasaty robi przerwe. Chowa sie przed wiatrem w skalnej poleczce. Nas olewa. Skubaniec. Zaloze sie ze to jego stala baza.
Idziemy dalej.
Idziemy dalej. Zachcialo sie byc druga Martyna Wojciechowska. K...m...
Nie wierze. Chyba jestesmy na szczycie. Jedna z koali nas mija i mowi ze juz blisko. Ona juz schodzi. Boi sie wysokosci. Wat the fak. To jak zrobi skalki. He??
Jestesmy na szczycie!!! Czlowiek na czlowieku. Wszedzie sesje fotograficzne. Wszech obecne selfie. My nie odbiegamy od innych. Tez robimy sesje. Ale oszczedniejsza. Wasaty gratuluje. Mowi ze dobrze sie spisalysmy. Pstryka nam fotki. Pewnie za chwile wypali peta i wyciagnie komorke. W koncu ma troche odpoczynku.
Jest 5.30 rano. Promienie slonca okalaja szczyt gory. Jest pieknie. Wschod slonca na najwyzszej gorze w Malezji. Cudnie. Romantycznie.
..............
Chcialoby sie tak powiedziec nie?
Ha ha.
Prawda jest zgola inna. Brutalna. Inni przeszkadzaja. Dra ryja.  Stoja w kolejce do zdjecia. Dalej mi zimno. Chce juz wracac. Aga tez. Wasaty pewnie tez. Bedzie mogl w koncu w spokoju maltretowac swoja komorke.
Juhu!!!!!!! Wracamy!!!!!! Teraz to dopiero jestem szczesliwa!!!!! Aga tez!!!! Asia poszalalaby jeszcze w trybie paparazii ale widzi jak jest. Tlum ludzi glodnych selfi. Psuja kazdy jej kadr.
Powrot. Schodzenie jest zdecydowanie lepsze. Po drodze spotykamy koalke. Czekaja na jednego. A potem robia skalki. Hehehe nie zazdroszcze im.
Ufff. Jestesmy w bazie. Jest 8 rano. Robimy przerwe. Za godzine ruszamy. W dol.
W pokoju ktos lezy. To babcia koala!!!!
Nie dosc ze olala skalki to jeszcze olala sam szczyt. Madra kobitka. W koncu nie ma 20 lat. Jeszcze by wrocila do ojczyzny nogami do przodu.
Schodzimy. Wasaty juz znowu za nami. Jest cieplutko. Krotka przerwa zrobila swoje. Stalam sie inwalidka. Aga tez. Asia twierdzi ze tez ale smiga jak gazela. Takie geny. Ot co.
Schodzimy po schodach
Schodzimy po schodach
...........
Jak wyzej.
Schodzimy po schodach. Potykamy sie. Znaczy ja z Aga. Caly czas. Raz jedna potem druga. Dwa tetryki. Masaka. Wasaty idzie za nami. Zgadnijcie co robi.
Schodzi z komorka w lapkach. Nie patrzy na schody. Masaka.
Przysiegam. Juz nigdy nie powiem ze Aga jest maniakiem komorek. Nigdy. Obiecuje jej to.
Potykamy sie. Schodzimy. Wleczemy. Potykamy sie. Schodzimy. Wleczemy.
.....
Po paru godzinach.
Widzimy pierwszych naiwniakow idacych na szczyt. Hehehe. Czuje satysfakcje. Teraz oni beda cierpiec! I dobrze. Musi byc rownowaga w przyrodzie. Usmiecham sie do nich szeroko i zycze good luck. Nad jednym sie lituje. Wyglada strasznie zalosnie.
3 razy skrecam lewa kostke. Aga ma cale nogi poobijane.
Dwa tetryki w akcji. Schodzimy po jednej nodze dociagajac druga. Ona w jedna strone ja w druga. Jak dwa paralityki.
W koncu. Nie wierze!!! Jestesmy blisko bramy parku. Na sam koniec wypieprzam sie i skrecam ponownie te samo kostke. To tak na pamiatke. Zeby nie zachcialoby mi sie kiedys jeszcze raz byc Wojciechowska.
Po zejsciu. Ladujemy sie do busa. Podjezdzamy do biura faking borneo. Wasaty wrecza nam dyplomy. A gdzie kwiaty fanfary? Witanie chlebem i sola????
Wasaty obkreca sie na piecie i odchodzi. Nawet sie nie pozegnal. Spieszno mu zapewne do komorki. W koncu bedzie tylko on i ona.
Na szybkiego jemy obiad. Wsiadamy w busa z powrotem do miasta. Jedzie z nami dziewczyna ktora chwile przed nami dotarla na dol.
Kimam caly czas. Jestem padnieta. Dziewczyny debatuja czy laska podrozuje sama czy czeka na kogos. Wysiadla w dzielnicy will z spa i masazem. Odprowadzamy ja wzrokiem. Zazdroscimy. Wsciekle. Niezle to wykombinowala.
Lotnisko.
Padamy na ryjki. Mamy jeszcze pare godzin do odlotu. Lecimy do Penangu. Spedzimy tam dwa dni. Przyssalysmy sie do wifi. Komorki to powazna choroba cywilizacyjna 21 wieku. U niektorych wrecz w stadium nadajacym sie do leczenia farmakologicznego. Bez kitu.
Lot jest opozniony. Do tego okazuje sie ze lecimy z wycieczka szkolna malych terrorystow. Masaka.
Godz. 23.30 Przylot.
Bierzemy taksowke przedplacona. Pierwszy taksowkarz ktory wzial od nas bagaze. Kudos dla ciebie chlopie.
Jedziemy chyba z pol godziny. Hotel mamy w zabytkowej czesci miasta tj. w Georgetown.
Na miejscu. Goraco jak w piekle. Drzwi zamkniete. Hmmmmmm.......
Otwiera nam jakis grzybowaty Chinczyk. Ledwo co kuma. Niestety nie ma WI-FI!!!!! I jak my teraz bedziemy zyc?! No jak???? Oszukali nas. Znowu.
Jest po 12 w nocy. Idziemy na jedzenie. Gora wyssla z nas wszystkie soki. Psim swedem trafiamy na street fooda. Pelno tu lokalnych Chinczykow. Gapia sie. Nic dziwnego. Spocone w dlugim rekawku w sportowych butach....
Zamawiamy napoj zycia. Piwo. Duze. Bardzo duze. Kazda ma swoje wlasne. Pan obslugujacy patrzy na nas z podziwem.
Obok pija panowie. Jedno. Duze na spolke. No comment.....
Jest parno duszno i pachnie jedzeniem. Mnostwo stoisk. Nie wiadomo co wybrac. Jest tanio. Dziewczyny zamawiaja fajny makaronik. Ja biore cos drogiego i w ciemno. Specjal edisjon. Dostaje......zupke z pocietymi kawalkami swinki z makatonem i tofu. Nawet plywa ogonek. Wypijam wywar zjadam tofu i makaron.
Udajemy sie na zasluzony odpoczynek. Uffff.....



Dzien 8 i 9: czyli litlle india i litlle chinatown malpy w autobusie sklepo-swiatynia laczora Donalda i myszki Miki tj. biznes malezyjskich mnichow


piątek, 11 marca 2016

Dzien 6: czyli /÷#*=/$£&:'.?&÷= !!!!!!Kota Kinabalu (cz. 1)

Raniutko po piatej wstajemy. Dzisiaj i jutro mamy ciezki dzien. Zdobywamy najwyzszy szczyt Malezji tj. Kota Kinabalu. Dziewczyny sa padniete. Spalysmy w hostelu razem z 2 innymi dziewczynami. Przez cala noc slychac bylo chrapanie harkanie albo rozmowy telefoniczne. Masaka. Ale co tam bedzie dobrze!!! Damy rade bo kto jak nie my!!!!
Aha. Jasne.......
O 6 rano przychodzi po nas kierowca. Mamy wykupiona wycieczke z firmy Amajzing Borneo. Droga jak cholera. Kierowca zabiera nas pod brame parku gory KK. Jest to kawalek za miastem bo jedzie sie dwie godziny.
Po drodze kierowca zgarnia jeszcze 4 osoby. 3 kobiety i 1 mezczyzne. To Australijczycy. Na ich widok galy wychodza nam z orbit. Maja w okolicach 60 a jedna z kobiet to babulenka. Na oko okolo 70 lat.
Ha!!!! Takie dziadki ida na gore??!! To my nie damy rade???? Ta babcia to chyba niespelna rozumu jest. Badz co badz gorka ma ponad 4 tys. wysokosci.
Prych prych prych!!!
Z palcem w dupie tam wejdziemy. O to co!!!
Jasne.......
W samochodzie pstrykam fotke. Mial bardzo ciekawy znak zakazu. Uwiecznilam go na zdjeciu. Zakaz....plucia w pojezdzie......to mowi wiele o ich kulturze.
Dojezdzamy pod brame parku. Troche formalnosci i jestesmy ready. Zwarte i gotowe. Bedzie dobrze!!! For sure!!
Podchodzi do nas nasz przewodnik. Wejscie pod gore moze byc tylko rejestrowane i z przewodnikiem. Cala zabawa trwa az dwa dni. Ale o tym pozniej.
Wasaty.
Nasz przewodnik przynosi nam w plastikach zarcie na wspinaczke. Kurde plecaki mamy cale zaladowane. Nie ma gdzie tego zmiescic. Ja daje jakos rade ale dziewczyny musza zarcie wlozyc do reklamowki a nastepnie przytwierdzic do plecakow. Hmmm mamy chyba za duzo zarcia. Kupilismy batoniki nie wiedzac ze dostaniemy na starcie walowke. Nie jest to nam na reke bo to wiekszy ciezar.
Wasaty wyglada niepozornie. Ale chyba musi miec krzepe. Nie?
Rozpoczynamy wedrowke. Przed brama startu eidnieje tablica. Sa na niej rekordy WBIEGANIA I ZBIEGANIA z niej. Np 2 godz. 30 minut albo 3 godz. 15 minut.
To jacys mutanci???
Z nami idzie wiele innych osob. Australijczycy maja swojego turgajda.
Lalala ale fajnie ale przyjemnie. Sloneczko swieci. Jest fajnie. Wyprzedzamy australijskich dziadkow.
Idziemy caly czas pod gorke. To oczywiscie normalne.
Idziemy
Idziemy
Idziemy
O jest pierwszy stop. Mozna zjesc wypic i chwilke odpoczac. Wasaty ......w ramach przerwy pali papierosy. Jestesm zbulwersowana.
Doganiaja nas dziadki. Chwile odpoczywaja. Ruszaja dalej w droge. Wasaty bawi sie komorka.
Po chwili.
Wasaty dalej bawi sie komorka
..........
Bez zmian
........
Dalej bez zmian.
Zaczynamy sie irytowac.
No w koncu. Ruszyl tylek.
Lalalala. Ale fajnie jest.
Hmmmmm caly czas pod gorke. A moze by tak troche plaskiego terenu? Potem znowu moze byc gorka a potem znowu plasko.
Nie. Caly czas jest pod gorke....
Drugi stop
Doganiamy dziadkow. Jemy. Wasaty pali i gapi sie w komorke.
Bez zmian w zachowaniu wasatego.
Zirytowana pokazuje mu idziemy dalej. Wstaje leniwie. Laskawiec.
Idziemy. Troche mi juz ciezko. Caly czas pod gorke. Kurde kiedy bedzie plasko. Trolltunga w Norwegii wygladala inaczej.
O zesz k......Zapomnialam kapelusza z drugiego postoju. Zale sie dziewczynom.
Asia:
Moze sie wrocisz? Nie jest tak daleko?
Eee tam. Nie chce mi sie. Licze ze nikt go nie gwizdnie i wracajac go zgarne.
Asia z Aga sie smieja. Asia komentuje ze Aga dobrze mnie zna. Bo dokladnie przewidziala moja odpowiedz.
Hahahah. Za duzo przebywamy w swoim towarzystwie.
Kurde. A jak go nie bedzie jutro? Zwieje wiatr? Hmmmm nie bede wracac. Wiem niech wasaty zadzwoni zeby inny przewodnik po drodze go zgarna!!!!
Ale jestem genialna!!
Ekskjuzmi kuld ju....zaczynam i urywam w pol zdania. Za mna slysze gromki smiech. Dziewczyny wyja ze smiechu. Aga krzyczy do mnie.
Wasaty robi blagalne oczy. Nie czeka az dokoncze zdanie.
Eeeee arju tajred? Jes? Ju want stop?? Jes?? Pytam z nadzieja.
Nie. Odpowiadam. Nie jestem zmeczona. Zostawilam moj kapelusz i chcialabym...
Natalia!!! Krzyczy Aga.
Odwracam sie.
Moj kapelusz....spokojnie dynda przywiozany do plecaka Agi. Dziewczyny caly czas sie smieja.
Odgrazam sie im. Zapowiadam zemste. Tym razem na pewno!!!
Idziemy. Idziemy. Idziemy. CALY CZAS POD GORKE.
Zaczyna mnie to wkurwiac. Nie moge juz zlapac oddechu. Jestem czerwona. Na przystankach ledwo zyje. Zaczynaja bolec mnie plecy. To od plecaka. Dziewczyny tez sa zmeczone. Ale nie tak jak ja. Kurde to niesprawiedliwe. Dlaczego one mniej cierpia??
Po drodze mijaja nas grupki ludzi schodzacych juz z gory. Zadowoleni. Usmiechaja sie. I z czego oni sie tak ciesza??!! Kurka wodna.
Kto mnie namowil na ten debilny pomysl wejscia na najwyzszy szczyt Malezji????
......aha to ja sama ostatecznie podjelam te decyzje.
Chyba bylam nacpana. Znowu mnie oszukali. Na stronie pisali ze to gorka dla kazdego. Ta. Jasne.
Jest co raz gorzej. Mija mnie turysta schodzacy w dol. Patrzy na mnie. Good luck to juu. Stwierdza litosciwie.
......no comment. Mogl se darowac. Dobrze ze Australijczycy sa za nami.
Po drodze pewne grupy wyprzedzamy. Nie jest zle. Nie jestesmy cieniasami. Ale jest coraz gorzej. Ze mna. Ledwo dycham. Wyrwalam na poczatek. I teraz mam. Pocieszam sie. Przewodnik ledwo dycha. Ciagnie sie za nami w oddali.
To w ogole skandal ze on pali. Od czasu do czasu poharkuje i rzezi. Bez przesady. Az tak szybko nie idziemy.Sa inni lepsi od nas. Jakim prawem on ma papiery turgajda?
Dziewczyny stwierdzaja ze jest z lapanki. Zgadzam sie z nimi. Na 100 %.
Czas sie wlecze.
Zaliczamy kolejne stopy. Na kazdym wasaty pali. I zgadnijcie co jeszcze?
Tak. Bawi sie komorka. Porazka.
Po drodze spotykamy pare. Oni byli rowniez w parku Mulu.
Czuje ze padne. Jest co raz gorzej.
Podczas marszu ulozylam piosenke. Tak dla dodania sobie animuszu. Spiewam ja sobie na glos.
Oto jej tekst. Nie jest skomplikowany:
Kurwa mac ja pierdole kurwa mac ja pierdole.
Co mi tam. I tak mnie nikt nie rozumie.
Pare godzin pozniej??? Pol wiecznosci?
Potykam sie co raz bardziej. Wlecze sie juz. Droga jest koszmarna. Caly czas pod gore. Jak sie okazalo ta droga ma tak wygladac od poczatku do samego konca. Bite 6 km!!! Porazka. Mowilam juz ze jestem kretynka? To oficjalne. I ja za ten masochizm place. I to nie male pieniadze.
Sa sprytniejsi. Glownie kobiety. Maja specjalnych pomagierow. Nosza im plecaki.
A propos pomagierow. Podczas naszej wedrowki mijamy tragarzy. Widok ktory bede pamietac do konca zycia. Drobni chlopcy lub panowie.....dzwigajacy paczki rzedu ....kilkunastu kilogramow. Spoceni. Obwieszeni ladunkiem. Zgieci w pol. Obwiazani sznurkiem razem ze swoim ciezarem. Sznurek zahacza o ich czolo. Potworne.
A wiecie co nosili w tych paczkach??
Zarcie dla nas. Dla turystow. Tam wszystko wnoszone jest przez tych ludzikow. Jak znam zycie placa im grosze.
Wasaty troche nadgonil. Pewnie dlatego ze ide juz prawie na czworakach. Dziewczyny tez sa zmeczone. Aga wyraza watpliwosc czy damy jutro rade kontynuowac wejscie.
Niech wchodza. Ale beze mnie. Ja sie juz chce polozyc....najlepiej do grobu.
Slonce grzeje jak na pustyni. Podziwiam pingwinki. One tez wchodza. Jak one daja rade w tych swoich chustach???
Na jednym ze stopow spotykamy turystke. Zrobila cos sobie z noga schodzac z gory. Zamowili dla niej specjalnego pomagiera. Dzwigal ja na swoich plecach. 1 km to 300 myrow. Dla mnie to grosze. Azjatka choc mala ma peeelne ksztalty.
Biedni pomagierzy :((.
Nastepnych 1000000 godzin dalej.
Ciagnie mnie juz tylko ambicja. Sila woli. Nic wiecej.
Mijamy kolejny przystanek. Nie zatrzymujemy sie na nim. Jak sie zatrzymam nie pojde juz dalej.
Pozwe wlascicieli amaizing borneo. Maja to jak w banku. Oszukali nas. Glupi Malezyjczycy.
..........
..........
..........
W KONCU JESTESMY NA MIEJSCU!!!!!!
Znaczy zeby nie bylo nieporozumien. Dzisiaj to byl dopiero pierwszy etap naszej wspinaczki. Tak tak. Jutro nastepny. A wiecie o ktorej godzinie mamy wymarsz?
O 2.30......w nocy.
Tak wiem. Jestem nienormalna. Mea culpa. Emejzing Borneo. Fuck Borneo
Po przyjsciu do hosteliku.
Niespodzianka. Jestesmy.....pierwsze??? Tak! Znaczy byli inni szybsi ale sa w innych budynkach. W naszym baraczku jestesmy pierwsze. Od razu czuje sie lepiej.
Po chwili. Wchodza Australijczycy. Wraz z nimi australijska babcia. No comment......
Nasza grupa jest specjalna. Wszyscy ktorzy spia w baraku to idioci. Po wejsciu na szczyt beda wspinac sie na skalkach.
Spokojnie. My nie. Az tak walnieta nie jestem. Dla nas zabraklo po prostu biletow dla normalnej grupy. Wiec wsadzili nas do jednego wora z szalencami.
Jestem zaskoczona. Kobiety stanowia polowe samobojcow. I nawet sa pingwinki!!
Zara zara. Australijczycy tez ida? I australijska babcia tez????? Nie wierze.
Ktos jest jednak glupszy ode mnie. Tak wiem. Niektorym osobom trudno w to uwierzyc. Ale jednak.
Oni wszyscy sa jacys dziwni. Jako jedyne idziemy sie myc.
W jadalni trwa przeszkolenie co do wspinaczki. Dobrze ze nas to nie dotyczy. Padamy na ryjki. Po jedzeniu robimy sesje zdjeciowa. Wszedzie pelno chmur. To taka wysokosc. Pare metrow nizej grupka chlopakow gra .....w siatkowke. Siatkowka w chmurach. Skad oni maja jeszcze na to sile?? To cyborgi.
Dziewczyny ida spac. Jest po 19. Ja mysle o moich czytelnikach. Wyprowam sobie flaki zeby cos napisac. Jak umre to bedzie wasza wina.
Spimy w pokoju z koalami. Znaczy sie kazdy probuje. Nikomu sie to nie udaje. Koalom tez nie. Wychodza skutki nadmiernego picia wody. Latam w nocy 6 raz do lazienki. Szlaczek by to trafil.
Okolo 2 w nocy. Wstajemy. Wszyscy nieprzytomni.
Podsumowanie 1dnia: start na wysokosci 1.900 m. 6 km w gore z plecakami. Spoczynek na wysokosci 3.300 m. Czas: 4.5 godziny na 5-6 przewidywane przez amajjzing (fak) borneo.
Drugi etap: 2.30 w nocy wyruszamy ponownie. Najpier 1.600 m do czekpointa potem dalsze 1.200 do szczytu. Caly czas pod gore. Przewidywany czas dotarcia 5.00 do 5.30 na wschod slonca.
Obym to przezyla. Aniele strozu help....
Bylabym zapomniala. Jako jedyna nie mam latarki. Nie pomyslalam zeby ja wziasc. Wiem.....no comment......


środa, 9 marca 2016

Dzien 4 czyli: canopy walk z kroliczozebnym deer cave gowniane niespodzianki oraz exodus batsow

Wstajemy dzis na luziku. Sniadanie w parkowej kafejce a nastepnie przeprowadzka do innego domku. Niestety przy rezerwacji noclegu okazalo sie ze drugiego dnia pobytu trzeba zmienic lokum do spania. Nic nie szkodzi.  I tak jestesmy mega zadowolone ze klepnelysmy domki do spania. Byl jeszcze hostel .....na 20 osob. W normalnych warunkach taki hostel nie bylby dla mnie zadnym problemem ale nie w takim klimacie. 20 spoconych cial damsko-meskich stloczonych w jednym pokoju bez klimy. Nie dziekuje. Tym razem spasuje. Cena takiego domku to 100 myrow od osoby. Nie jest to moze tanie ale tez i nie drogie.

Nasz nowy domek jrst jeszcze blizej biura parku i kafejki. To nawet lepiej. Jest calkiem calkiem. Bardziej nowszy niz poprzedni. Ma tylko jeden minus. Jedno podwojne lozko i jedna jedynka. Tym razem to ja decyduje.

O 10.00 godz. mamy zaplanowana wycieczke Canopy walk. Pojawiamy sie na miejscu zbiorki. Mamy szczescie znowu jest nas mala grupa. Tylko my trzy i nasi znajomi z najtwolkingu. Sa nimi starsza para Amerykanow tj. Amerykanka szalejaca z aparatem i jej maz (?). Pojawia sie przewodnik. I zgadnijcie co. Tez ma problemy z uzebieniem. Tym razem to przodozgryz. Dwie gigantyczne jedynki i dwojki. Wyglada jak krolik Bugs.

Wiem. Jestem okropna. Taka moja natura.

Oczywiscie jest tez z metra ciety. Oni wszyscy sa nizszy od Europejczykow czy Amerykanow. Taka genetyka. Lajf is brutal.

Idziemy w glab dzungli. Po drodze kroliczozebny pokazuje nam roslinki i takie tam. Oczywiscie on rowniez belkocze po engrishowskiemu. Tym razem Asia ma rowniez problem. Widzicie. To nie moja wina tylko ich. Od razu czuje sie lepiej.

Po drodze mijamy weza.

Dzien 2: czyli sniadanie po malezyjsku, atak rozowej terrorystki, biznes po malezyjsku

Wstajemy o 6.30 godz. O 8.30 ma podjechac taksowka ktora zawiezie nas z powrotem na lotnisko. Przez to ze nas oszukali idziemy zjesc w lokalnym barze sniadanie. Mamy jeszcze 50 minut czasu. Mijamy nastepna liczna grupe pojawiajacych sie znikad pingwinek. Te tym razem poubierane sa identyczne i maja chyba z 70 lat. Bez kitu to jakas sekta.

Wchodzimy do lokalnego baru. Malezyjczyk z metra ciety niespiesznym by nie powiedziec leniwym krokiem podchodzi do nas z kartami. Generalnie on ma chyba na wszystko wywalone. Po krotkiej debacie decyduje sie na zestaw sniadaniowy rodem z Malezji. Z herbata w pakiecie. Upewniam sie czy aby na pewno tahik cos tam to herbata.

Yes yes potwierdza z metra ciety. Odbiera zamowienie i olewa Asie i Age. Wraca po 10 minutach. Laskawiec przyjmuje zamowienie od dziewczyn.

Czekamy
Czekamy

Dalej czekamy..........

Jak wyzej

Przynosi dwa kubki. Kawe dla Agi slodka jak cholera (Aga pije bez cukru) oraz .....druga kawe dla mnie? Nie. To herbata........z mlekiem. Obrzydlistwo. Nie tykam. Aga tez nie. Kurna!!! Nie powiedzial ze herbata bedzie z mlekiem!!!

Dalej czekamy na sniadanie.

..........bez zmian

Godz. 8.27. Wstajemy. Podchodzimy do kasy. Jestem glodna jak cholera. Aga tez. Z metra ciety zapewnia ze sniadanie bedzie za 5 minut. Niech sie buja. Czekalysmy 40 minut. Taxi zaraz bedzie. Chca dac mi na wynos jedzenie. Ze niby mam jechac w samochodzie ze smazonymi jajkami??

Taksowkarz dla odmiany jest pelen wigoru. Pedzi. Szybko. Bardzo szybko. Za szybko. W ogole jest bardzo szybki. Szkoda ze z metra ciety nie mial chociaz polowe tego wigoru co taksiarz. Wysiadamy. On czeka. Aha chce potwierdzenie zaplaty.

Tits. Rzuca.
Ze co? Ze cycki???!!!. Aha tips (napiwek) a nie tits. Jestem troche przygluchawa ale bez przesady. Angielski to zdecydowanie nie jest domena Azjatow. Daje mu 1 myra. Widzi plik banknotow po 10 myr. Chce 10 myrow. Niech sie buja. Jestem glodna i zla. Lepiej mnie teraz nie wkurwiac.

Lecimy na Borneo. Na pierwszy ogien idzie miasto Mulu z miedzyladowaniem w Miri.

Samolot jest dosyc pusty. Zarcie bardzo dobre. Niestety kolo nas siedzi mala rozowa terrorystka. Matka pongwinka tez lubi roz. Kurde poleje sie krew. Jestem dalej głodna.

No i stalo sie. Mala terrorystka po aktach slowno wrzaskliwej przemocy zrzucila bombe. Doslownie. Biologiczna. Pingwinka idzie do toalety zmienic jej pieluche.

No comment.

Wysiadamy w Miri. Ci Malezyjczycy sa jacys dziwni. Odprawa paszportowa? Znowu? Do Mulu? A co to jakis inny kraj??

Aha. To chyba jakas odrebna autonomia bo daja nam pieczatke w paszporcie. To mi nie wiedziec czemu przypomina o magnesach na lodowke. Musze je kupic.

Siedzimy i czekamy na samolot do Mulu. Podchodzi jakis Malezyjczyk. Cos tam belkocze. Rozumiem tylko ze jest jakis inny lot. Asia jest bardziej kumata ode mnie wiec rozumie ze proponuja nam lot do Mulu wczesniej. Cale 15 minut roznicy. Samolot jest mikroskopijny i wyglada jak konserwa. Niech sie bujaja. Grzecznie odmawiamy.

Siedzimy w samolocie do Mulu. Tym swoim planowym. Tez nie jest za wielki. Kazda z nas modli sie po cichu zeby sie nie rozlecial. Odmawiam zdrowaski ze 3 razy i obiecuje poprawe. Bog mnie wysluchal. Jakims cudem dolatujemy i wychodzimy na zewnatrz.

Na zewnatrz.

Jezus Maria. Jest z jakies 35 stopni!!!!! Nie przesadzam.

Po wyjsciu z samolotu Asia zostaje napadnieta przez pania lokalsa. Wciska nam na chama wizytowke i zacheca do kupienia u niej wycieczek po parku.

Very good price. 10% discount. Zachwala. You must call me.

Aga sie smieje. Taaaaa co nam po 10 % znizki jak za telefon do niej zabulimy dwa razy tyle. Pani przewodnik jest jednak pomocna. Znajduje nam osobe ktora podwozi nas do narodowego parku w Mulu za jedynie 5 myrow od osoby! To okolo 15 zl. Wsiadamy bez wahania po czym........wysiadamy po 3 minutach jazdy. Ci Malezyjczycy maja jednak glowe do intersow. Rzna turystow jak sie da.

Park narodowy w Mulu.

To pierwszy przystanek w naszej wyprawie po Malezji. Zamierzamy tu spedzic 3 noce. W planach mamy wloczenie sie po dzungli jaskiniach przeplyniecie czolnem oraz wedrowke po liniowych mostach. Jest tu po prostu przepieknie. Zar z nieba leje sie niemilosierny sloneczko w pelni. Mnostwo bujnej i tropikalnej roslinnosci. Zyc nie umierac. Michy same sie nam ciesza.

Jest juz pozno po poludniu wiec wiele dzisiaj nie zrobimy. Po zakwaterowaniu idziemy zatem na maly zwiad po okolicy wokol parku. Nastepnie obiadek. Wchodzimy do lokalnej knajpki. Wyglada jak ruderka zabita dechami. Ale talerz satelitatny oczywiscie jest. Globalizacja to jednak sila. Na szczescie ceny wygladaja ok. Za porzadny makaron z warzywami lub ryz z miesem w sosie sojowym placi sie jedynie 10 myrow (okolo 10 zl) to nie duzo a i tak na Borneo jest drozej niz w calej Malezji. Jedzonko jest pyszne!!!!! Po obiadku oczywiscie obowiazkowo piwko. Mmmmm jest nam cudownie.

Wieczorkiem wykanczamy wodeczke na tarasiku naszego domku przy akompaniamencie dzwiekow dzungli. Jest bossssssko. Macie czego zazdroscic. Lekko zawiane ale jakze szczesliwe udajemy sie na spoczynek.

Dzien 3: czyli cave of the wind and clearwater, princess i jego partner, biznes po malezyjsku c.d., kapiel Rudii, wrzaski dzungli tj. szczekanie psa czkawka po angielsku golenie piszczenie bujanie hustawki oraz inne dzwieki

Dzien rozpoczynamy w znakomitym humorze. Po rewelacyjnym sniadaniu (noodle!!!! Dla niewtajemniczonych makaron) udajemy sie na nasza pierwsza wycieczke. Dzisiaj zwiedzamy dwie jaskinie. Nastepnie udajemy sie samodzielnie na spacer po dzungli obejmujacy odcinek 8 km oraz robimy naightwalking po dzungli.

Park Narodowy Mulu to kompleks obejmujacy dzungle wraz z calym ekosystemem. Park proponuje wiele roznych wycieczek z czego wiekszosc jest z przewodnikami. Nieliczne mozna odbyc samemu po wczesniejszym zgloszeniu w biurze parku. Wycieczka do jaskin jest wycieczka z tourguidem.

Spotykamy sie z naszym przewodnikiem punkt 9.30 rano przed biurem parku. Poza nami przychodzi jeszcze 2 Amerykanow. Jeden starszy drugi duzo mlodszy.

Po chwili przychodzi tourguide z szerokim usmiechem ukazujacym brak jedynki i dwojki. Prochnica to u nich chyba choroba narodowa.

Przewodnik jest wesolym gosciem w srednim wieku. Generalnie caly czas nawija. Rozumiem co drugie slowo bo jak pisalam Malezyjczycy belkocza po angielsku. Tobyla jedyna przyczyna. Nie jest tak ze to ja mam problem z angielskim. Na pewno nie. A to ze Asia wiecej rozumie to tylko dlatego ze ona ma lepszy sluch. Wybitny rzeklabym wrecz biorac pod uwage braki w uzebieniu naszego milusinskiego.

Wsiadamy do czolna i plyniemy wzdluz rzeki. Jest cudownie!! Slonce grzeje wiatr zawiewa. Zyc nie umierac. Pstrykamy fotki. Nawet Aga. Cud nad cudy.

Wysiadamy.

Na brzegu lokalny koloryt. Chatki z marketem. Wciskaja turystom handmeidowe bransoletki i inne badziewa. Wokol biegaja wszedobylskie koguty. Asia stwierdza ze wypadaloby cos kupic. Glupio tak sie przechadzac i patrzec na sprzedajacych. Kiwam glowa z aprobata. Przechadzamy sie. Ogladamy towary.

.......

2 minuty pozniej

Stoimy gotowe i zwarte do dalszej podrozy. Jestesmy zniecierpliwione. Amerykanie przechadzaja sie po bazarku.

Amerykanie kupuja badziewia. My nic. Mamy jednak serca z kamienia. Zeby chociaz magnesy mieli....

Przewodnik ciagnie nas do strzalek i fajek (?) z ktorych sie strzela. Nastepna popelina dla turystow.

Przewodnik produkuje sie. Opowiada o polowanich i truciznach. Amerykanie sluchaja z otwartymi ustami. Nudzimy sie.

10 minut pozniej.

Dalej sie nudzimy

Wyklad sie skonczyl. Teraz bezzebny namawia nas na strzelanie do tarczy. Oczywiscie za oplata. Jeden strzal jedynie 1 myr. Normalnie okazja. Las rak z naszej strony.

Oczywiscie Amerykanie strzelaja. Scislej mowiac starszy. Starszy proponuje mlodszemu zeby robil za tarcze. Mlody sie nie zgadza. Nudzimy sie i niecierpliwimy.

Ufffff. Odplywamy czulnem.

Doplywamy do pierwszej jaskini. Nazywa sie jaskinia wiatru. Zwiedzamy. Bezzebny sie produkuje. Jest zabawny. Ale za duzo gada. No i rozumiem co drugie slowo. To pewnie przez jego zeby. Znaczy sie ich brak.

Jaskinia jes sliczna. Pstrykamy fotki. Nawet Aga. Jestem pod wrazeniem.

Zwiedzamy druga jaskinie tj. Jaskinie czystej wody. Rozumiem jeszcze mniej z tego co gada przewodnik. Nie ma to znaczenia. Bezzebny celuje w jankesach. Ma plan. Plan Egona. Ale o tym pozniej.

Bezzebny pokazuje nam w jaskini komnaty krola i krolowej. Radosnie swiergocze. Probuje byc zabawny. Nazywa mlodszego krolem a starszego princessa. Starszy nie jest zadowolony. U nas krolowa zostaje Asia. Ja i Aga jestesmy jej pomagierami........no comment.

Dobra niech jej bedzie. W koncu kuma angielski belkot bezzebnego najlepiej. Nie wiem jak Aga. Niewiele mowi. Ona skupia sie na rekach princessy i jego partnera.

Aga pomiedzy pstrykaniem fotek:

Oni maja obraczki. Stwierdza.

Wierze jej. Ma dobre oko. Zawsze pierwsza dojrzy zloty krazek. Ale to dziwne. Na pytanie bezzebnego gaduly powiedzieli ze sa singlami.

Olsnienie przychodzi od razu. Princessa i kolega sa para. For sure.

Aga i Rudia sa madre. Bezzezby tez jest madry. Dlatego nazwal starszego princessa. Skubany ma instynkt.

Reszta zwiedzania uplywa nam na pstrykaniu fotek i zastanawianiu sie czy starszy jest princessa czy tez mlodszy. Starszy stanowczo zaprzeczyl. To moze jednak mlodszy?

Wychodzimy z jaskini. Bezzebny caly czas zagaduje princesse i jego partnera. Im miny zrzedly. Bezzebny odkrywa swoje karty. Kreci biznes na boku. Proponuje jankesom nightwalking po dzungli taniej niz sprzedaja w biurze parku. Jestem pod wrazeniem. Ci Malezyjczycy wiedza jak robic biznes!!

Jenkesi nie polykaja haczyka. Mysle ze princessa sie obrazil. Bezzebny jest niepocieszony. Konczymy wycieczke.

Schodzimy w piatke nad wode. Jest zar. Wszyscy marza zeby sie wykapac. Niektorzy turysci sie kapia. To znaczy ci co maja kostiumy kapielowe. My nie mamy. Nikt nam nie powiedzial. I jankesom tez nie.

Proncessa i partner wchodza do wody w szortach. Ja tez mam krotkie szorty. Do tego stanik sportowy. Jest potwornie goraco. Ulegam czarowi chlodnej wody. Wpadam za chlopakami do wody w szortach i staniku. Rewelacja.

Dziewczyny maja zwykla bielizne i dluzsze spodnie. Nie daja sie namowic do zejscia do wody. Z zemsty ze nie moga pstrykaja mi fotki jak wychodze z wody. Zemszcze sie. Obiecuje!!

Jest juz kolo pierwszej po poludniu wracamy do parku.

Kiszki graja mi marsza. Adze tez. Asi nie. Ona na wyjazdach zyje powietrzem. Dlatego taka z miej laska. Do tego w pracy pozera duze drozdzowki.
Zycie jest niesprawiedliwe.......

Wchodzimy do naszej knajpki na jedzonko. Trzeba powiedziec jedno o Azjatach. Zarcie maja bezkonkurencyjne. Malezyjczycy na szczescie nie odbiegaja od normy. Wszystkie trzy skladamy zamowienie.

W miedzy czasie. Podchodzi do nas jakis Malezyjczyk. Na oko lat okolo 50. I zgadnijcie co? Rowniez ma prochnice. Czy oni nie maja dentystow?

Zagaduje nas. Wypytuje skad jestesmy. Wyraznie rozchmurza sie slyszac odpowiedz.

Aaaaaa Poland Poland! Aj love Polando. Wykrzykuje.

Kurcze. To mi przypomina Mitsuko z Japonii. Ta sama reakcja. Azjaci zdecydowanie lubia Polakow. Jest nam niezmiernie milo.

Pan chwali sie ze byl w Warszawie i Krakowie. Stwierdza ze duzo Polakow podrozuje po swiecie......i chyba dlatego nie pracujemy.

.....juz go nie lubimy.

Po obiadku udajemy sie na 8 km spacer. Wybieramy opcje petli wokolo parku ktora teoretycznie ma nam zabrac 5 - 6 godzin (wedlug ulotek oczywiscie) i prowadzic ma przez maly wodospadzik. Przez to ze idziemy same bez przewodnika musimy wypisac sie na tablicy i zaznaczyc godzine powrotu. To po to zeby mogli w razie "w" poslac za nami ekipe ratownicza :p

Dzungla

Drodzy czytelnicy. W tym miejscu autorka tego bloga musi poczynic pewna uwage. A mianowicie nie jestem w stanie opisac zadnymi slowami jak piekna jest dzungla. Zadne zdjecia zamieszczone na blogu tego nie oddadza. Aczkolwiek moja opinia jest stricte subiektywna bowiem od lat jestem nieskrywanym lasofilem. Obfitosc zieleni roznych gatunkow roslin drzew krzewow kolorowych plazow gadow insektow jest przytlaczajaca. Nie jestem w stanie choc troche wam przyblizyc piekna tego przybytku. I bardzo tego zaluje.

Dzungla to niesamowity zapach. I uwaga uwaga DZWIEK. Dzungla krzyczy wrecz drze ryja. Tysiacem piskow krzykow pochrapywan i Bog wie jeszcze czym. A zyjatka wydajace te dzwieki to istne male cuda natury. Ale o wrzaskach dzungli napisze jeszcze ponizej.

Jedyny minus Mulu jest taki ze to troche taka dzungla dla turystow. Mi to jako lasofilowi nie przeszkadza ale uczciwie trzeba przyznac ze wiekszosc sciezek to jak to ujela ladnie Aga sciezki zdrowia. Drogi prowadzace w glab lasu sa wybrukowane albo pokryte deskami. Przynajmniej te najbardziej uczeszczane. Przy rozwidleniach sa drogowskazy. To ulatwia turystom przemieszczanie sie....ale to nie jedyny powod. To co mozna tam spotkac chodzac po trawie, nawet w bardzo wysokich butach, moze skutecznie odstraszyc bardziej bojazliwych. Nie bede pisac co. Sami uruchomcie wyobraznie:p

Nasza sciezka byla najdluzsza z proponowanych tras. Na znacznym jej odcinku nie bylo platform i pomostow i trzeba bylo isc bezposrednio po podlozu niekiedy brodzac w blotku i przeciskajac sie przez drzewa i haszcze. Kilkakrotnie zlapal nas deszcz ale to w tym klimacie zupelnie normalne. Tropiki maja to do siebie ze jest goraco i baaardzo wilgotno. Tak wilgotno ze wyprane ubrania  slabo schna. Po deszczu wszystko doslownie paruje.

To co mialo zajac nam 5-6 godzin standardowo skonczylo sie po 3 godzinach. No coz. My zawsze mamy motorki w czterach literach:p.

Po powrocie.

Nie mamy dosyc. Czeka nas nastepna wycieczka. Nocna przechadzka po dzungli z przewodnikiem. Jestem wniebowzieta.

Przychodzimy na umowione spotkanie z pilotem. Oprocz nas jest kilka osob. Sympatyczne starsze malzenstwo Amerykanow i jedna mloda para. On kudlaty i ona kudlata. Chyba tez Amerykanie. Przychodzi przewodnik. O dziwo ma normalny zgryz. Chyba. Jest ciemno wiec nie widze dobrze.

Wchodzimy w glab dzungli. Sa zupelne ciemnosci. Egipskie. I wtedy.....zaczyna sie.....

Wrzaski wrzaski i jeszcze raz wrzaski. Cala dzungla wyje skomle pochrapuje piszczy prycha i wydaje milion roznych dzwiekow. W wiekszosci to insekty. Nasz przewodnik dwoi sie i troi zeby zlokalizowac i ujawnic nam poszczegolnych sprawcow. Nie jest to latwe ale udaje mu sie to. Po drodze pokazuje takze innych mieszkancow dzungli. Amerykanka szaleje z aparatem. Co chwile wzdycha. Kudlaty szaleje ze swoja latarka. Pcha sie z kudlata za przewodnikiem. Po chwili zaczyna stanowic powaxna konkurencje dla turgajda. Z kudlatego otrzymuje jednoglosnie nowe imie. Botanik!

Klimat jest niesamowity. Jest goraco parnie dusznie ciemno i groznie. Gdzie niegdzie lataja swietliki. Botanik co chwila pokazuje jakiegos pajaka. Dalby juz spokoj. Amerykanka skapliwie pstryka fotki. Ja slucham dzwiekow Aga komentuje zachowania botanika a Asia probuje zrozumiec angielski pilota. I dobrze. Niech tlumaczy z engrisha. Ja sobie juz dawno to odpuscilam.

Dzieki dzwieki dzwieki! Caly las po prostu huczy. Odglosy szczekania psa (samiec zaby) notorycznej czkawki po angielsku - samica zaby (nie smiejcie sie ale to przypomina dzwiek typu why why why why why why), kukanie, skomlenie, dzwiek cykad, dzwiek golarki do wlosow, dzwiek pily tarczowej (wielkie bydle), dzwiek dzwonkow oraz moj ulubiony: dzwiek bujajacej sie zardzewialej hustawki (nie pamietam jak ten robal sie nazywal ale byl zielony i przypominal do zludzenia lisc).

Dzwieki sa bardzo glosne. Czasami huk jest tak wielki ze trzeba zakrywac uszy bo bola. Za dnia tez slychac wrzaski w calym osrodku ale nie ma tam takiej roznorodnosci jak w sercu lasu. Robale dobrze wiedza gdzie sie schowac. Skubane.

Wracamy. Szkoda ze nie zobaczylysmy jakis normalnych zwierzatek ale ponoc ni dy rydy

Dzien 4 czyli: canopy walk z kroliczozebnym deer cave gowniane niespodzianki oraz exodus batsow

Wstajemy dzis na luziku. Sniadanie w parkowej kafejce a nastepnie przeprowadzka do innego domku. Niestety przy rezerwacji noclegu okazalo sie ze drugiego dnia pobytu trzeba zmienic lokum do spania. Nic nie szkodzi.  I tak jestesmy mega zadowolone ze klepnelysmy domki do spania. Byl jeszcze hostel .....na 20 osob. W normalnych warunkach taki hostel nie bylby dla mnie zadnym problemem ale nie w takim klimacie. 20 spoconych cial damsko-meskich stloczonych w jednym pokoju bez klimy. Nie dziekuje. Tym razem spasuje. Cena takiego domku to 100 myrow od osoby. Nie jest to moze tanie ale tez i nie drogie.

Nasz nowy domek jrst jeszcze blizej biura parku i kafejki. To nawet lepiej. Jest calkiem calkiem. Bardziej nowszy niz poprzedni. Ma tylko jeden minus. Jedno podwojne lozko i jedna jedynka. Tym razem to ja decyduje.

O 10.00 godz. mamy zaplanowana wycieczke Canopy walk. Pojawiamy sie na miejscu zbiorki. Mamy szczescie znowu jest nas mala grupa. Tylko my trzy i nasi znajomi z najtwolkingu. Sa nimi starsza para Amerykanow tj. Amerykanka szalejaca z aparatem i jej maz (?). Pojawia sie przewodnik. I zgadnijcie co. Tez ma problemy z uzebieniem. Tym razem to przodozgryz. Dwie gigantyczne jedynki i dwojki. Wyglada jak krolik Bugs.

Wiem. Jestem okropna. Taka moja natura.

Oczywiscie jest tez z metra ciety. Oni wszyscy sa nizszy od Europejczykow czy Amerykanow. Taka genetyka. Lajf is brutal.

Idziemy w glab dzungli. Po drodze kroliczozebny pokazuje nam roslinki i takie tam. Oczywiscie on rowniez belkocze po engrishowskiemu. Tym razem Asia ma rowniez problem. Widzicie. To nie moja wina tylko ich. Od razu czuje sie lepiej.

Po drodze mijamy weza. Jak sie pozniej okazalo to staly eksponat dzungli. Cale dnie tam lezy i odpoczywa. Takiemu to dobrze. Pozyje.

Dochodzimy do celu naszej wycieczki. Wowwwwww. Super!! Mosty liniowe zawieszone na wysokosci 20 metrow! Robia wrazenie. Jest ich tu troche. Wszystkie sie niebezpiecznie chybocza jak sie na nie wchodzi. Ale sa odpowiednio zabezpieczone. Trzeba sie postarac zeby wypasc. Ciekawe moze komus sie to udalo? Pierwsza kandydatka jest Asia. Ta to lubi pozowac! Piszczemy z radosci. Amerykanin troche mniej. Ma lek wysokosci. Hehehe

Nasz przewodnik ma z nami udreke. Co most to nowa sesja zdjeciowa. Ale jest baaardzo cierpliwy. Zwlaszcza ze dogania nas grupa pozniejsza. Ale co tam. Laski musza sie pokazac. A co !!

Niestety wedrowka po mostach zawieszonych w dzungli konczy sie. Wracamy na teren parku.

Troche pozniej po wypasionej porcji ryzu z kurczakiem w sosie cytrynowym.

Mamy nastepna wycieczke. Tym razem zwiedzamy dwie jaskinie. Jedna z nietoperzami. Potem mamy gapic sie na ich exodus z jaskinii. Jak bedziemy mialy szczescie. Nie zawsze wylatuja. Hmmm to mnie nie pokoi. Asie jeszcze bardziej.

Grupa.

Do tej pory mialysmy szczescie. Kameralne grupy sa super. Niestety mamy pecha. Grubo ponad 10 osob. Ale jest kroliczozebny. Szczerzy bardziej zeby na nasz widok. O jest i botanik z kudlata.

DAREK/JAREK - nie doslyszalam jak sie nazywa. Jak wiecie jestem troche przygluchawa

Male zaskoczenie. Spotykamy Polaka. Asia od razu go wypatrzyla. Nie wiem czy chodzilo o jego ekh posture czy o znak rozpoznawczy wszystkich panow z Polski. Zgadniecie co to? Na pewno wiecie. Skarpetki do sandalow. Zawsze podciagniete. Zawsze. Nie ma wyjatkow przy tej regule. Never.

W kazdym razie Darek/Jarek przyjechal po nas. Jutro jedzie na 3 dniowa wycieczke na Pinackle. Dopytuje sie nas o gore Kota Kinabalu. Chce tam jechac po Pinacklavh. Kota to nasz nastepny cel po Mulu. Hmmmmm zycze mu powodzenia. To nie lada wyzwanie jechac na Pinakle a potem do Kota Kinabalu. Potrzeba miec dobra kondyche. A pan lagodnie mowiac mial nadwage i miesien piwny. Tym razem nie jestem zlosliwa. Troche sie o niego martwie. Ale pewnienie nie zalapie sie na Kota. Wyprawe tam trzeba rezerwowac z wyprzedzeniem. On jedzie w ciemno.

Dochodzimy do pierwszej jaskini. Oczywiscie pstrykamy fotki. Znaczy Aga i Asia. Ja mam tylko komorke i nie mam trybu nocnego 😒. Kroliczozebny produkuje sie caly czas.

Wchodzimy do drugiej jaskini. W powietrzu unosi sie niezly smrodek. To wlasciwie cel naszej wycieczki. Czyli???? BATSY!!!! Nietoperki!!! Spia sobie w najlepsze lekko popiskujac. Jest tu ich.......2 do 3 milionow. 12 gatunkow. Robi wrazenie nie? Widac je dobrze. Olbrzymie skupiska tworza czarne plamy na suficie. Sa niesamowite. No coz jest ich sporo wiec jest mnooooostwo ich odchodow. A na gowienku robaczki. Bleeee. Trzeba uwazac zeby nie wdepnac. Nie jest to trudne bo jest dosc ciemno. Zwiedzamy. Podziwiamy. Dziewczyny strzelaja fotki. Wszyscy strzelaja fotki. Ja probuje. Ale fotka gowienka z robaczkami mi wychodzi. Bedzie dla potomnosci.

Kroliczozebny sie produkuje. Opowiada o symbiozie nietoperkow z robalami ktore zzeraja im futerko. Jednego nam pokazuje. Paskudztwo.

Wychodzimy z jaskini. Niestety jest jeszcze ponoc za wczesnie na ich wylot. Mamy poczekac do 1.5 godziny. Przed jaskinia jest teatr. Doslownie. Stoja krzeselka. Jest i podest. Taki teatrzyk letni. A glowni aktorzy to batsy. Normalnie wszystko dla turystow.

1 minute pozniej

Rece mi sie kleja. Mam jakies male czarne kropeczki. Asia uroczo uswiadamia mnie ze to od naszych milusinskich. Gowienko jednym slowem.....

No comment. Trzymalam tylko linki z boku. Ale co sie dziwic. 2-3 miliony musi gdzies srac. Dobrze ze na glowe mi nie narobily. No coz. Lajf is brutal. Ruszam do pobliskiej lazienki. Tak tak. Przy jaskiniach nawet jest lazienka. Wszystko dla turystow.

Po powrocie Asia z Aga:

Ooo mialas pecha. Wlasnie wylecialy

..............gowniane zycie

Ale moj aniol stroz czuwa. Wylatuja nastepne. Falami. Smiesznie to wyglada. Leca w formie wezyka. Jest ich mnoooostwo. I tak przez nastepne........40 minut. Super. Asia szaleje z aparatem. My z Aga robimy sobie selfie. Potem wspolnie z Asia. Jak sie jej juz znudzilo. W miedzyczasie przychodza nastepne grupy. Hehehe. Nie jest ze mna tak zle. Jakis dziadek wpadl w sam srodek pozostalosci po milusinskich.

sobota, 5 marca 2016

Dzien 0 i 1: Malezja czyli jak zwykle z przebojami

Hejka. Nowa wyprawa a wiec nowy post. Zlosliwcy i ludzie mi zle zyczacy natychmiast mnie skontruja ze przeciez nie uzupelnilam poprzednich postow. No tak. To prawda :p. Ale wiecie co? Geniusza nie mozna popedzac. Albo ma on wizje i wole pracy albo nie. Nie mniej jednak teraz bardziej sie postaram. Chyba...

Spokojna podroz to nie domena Rudii a zatem wyprawa jak zwykle z przebojami. I to od samego poczatku.

Wyjatkowo rozpoczelo sie nie ode mnie a od moich wspoltowarzyszek podrozy. No wlasnie nie przedstawilam z kim bede sie przez te dwa tygodnie czochrac. Zaskoczenia nie bedzie. Padlo na Asie i Age. Aga jak zwykle jako trudno dostepna kobietka opierala sie do samego konca i kupila bilety jako ostatnia. W koncu ulegla. Ale to normalne przeciez mojemu urokowi nie mozna sie oprzec. Ma jednak bardzo madry i jakze rozsadny rozumek. To wcale nie bylo tak ze zawracalam jej non stop dupe marudzeniem. O nie. Wcale a wcale.

AGA

Z uwagi na to ze Aga kupila biety wlasciwie na 5 minut przed wyjazdem zmuszona byla leciec sama przez pierwsza czesc podrozy. Zatem jej lot byl do Istambulu z Berlina a nasz do Istambulu z Warszawy. Potem planowo wchodzimy razem we trojke na poklad samolotu do Kuala Lumpur.

Aga ma skarby w swoim domu. Na prawde. Bo ma alarm.Ja nie mam. Ale ja jestem biedna. Ot co. Ciulam na te wycieczki i ciulam. Normalnie zazdroszcze Adze. Ale nie tym razem. Jakiego trzeba miec pecha zeby wsiasc do busa do Berlina i dostac smsa z powiadomieniem o probie wlamania. Na szczescie to byl chyba falszywy alarm. Chyba...

NATALIA i ASIA

5.30 rano taksowka jade po Asie. Wsiada z rozbita glowa. Padly jej korki w domu. Ladne poczatki.....

Pociag do wawy. Przyjemny pusty i .....punktualny? Eeeee. Wolne zarty. 80 minut opoznienia i przedzial pelen NAUCZYCIELEK. Wyobrazcie to sobie. Nie tego nie da sie wyobrazic. Prawie 6 i pol godzin CIAGLEGO trajkotania. Uszczerbek na zdrowiu psychicznym gwarantowany. Ale przynajmniej wiem ktory uczen jest zdolny fajny i ktora kolezanka nauczycielka zle uczy.

W ramach rekompensaty za opoznienie dostajemy po wafelku. Dobre sobie. Podam ich do sadu. Z pewnoscia. Ale to juz po powrocie.

Godz. 12.40 Warszawa. Obsuwa zrobila swoje. Mamy malo czasu i pedem biegniemy po myry (autorska mazwa Rudii ringgitow malezyjskich tj. lokalnej waluty). Tylko w ktorym kierunku isc? Google maps jak zwykle klamie ale Warszawiacy nie sa tacy zli. Pomagaja biednym globtroterkom i wskazuja droge do celu. Trocha zaczynam sie denerwowac czy zdazymy na samolot

Kantor. Pierwszy i ostatni raz u tego pana. Nie dosc ze nie dalo sie zarezerwowac myrow z wyprzedzeniem to kurs jak po skurczybyku. Nawet 9 zl nie chcial spuscic. Niech go....Ale ale jeszcze trzeba znalezc bankomat zeby wyciagnac kase na myry. Shimatta coraz mniej czasu. Ale zdazymy na samolot. For sure. Przeciez jest 13.30 a wylot mamy 14.50

Asia mi mowi ze trzeba nadac bagaze godzine wczesniej bo nas nie wpuszcza na poklad..................................

Dlaczego mi to mowi teraz?????????????!!!!!!!!!!!

Cisnienie mam juz chyba ponad 200. Dopadamy przystanku. W najlepszym wypadku mamy za 11 minut autobus na lotnisko. Kurde nie zmiescimy sie w tej godzinie.

Czy to cud? Glupi ma szczescie? Autobus podjezdza 10 minut wczesniej. Troche mi ulzylo. Ale tylko troche.

Lotnisko. Wita nas pani z szerokim usmiechem.

Zdazylyscie w ostatniej chwili. Swiergocze radosnie.

Samolot spoznil sie 45 minut. No comment.
...................

Dolatujemy do Istambulu. Kurcze widok miasta noca z gory jest zachwycajacy. Istambul to piekna miasto. Musze sie tu kiedys wybrac. Teraz mamy "tylko" 6 godzin czekania na samolot do Kuala Lumpur. Ciekawe czy Aga sie denerwuje ze nas jeszcze nie ma.

Sms od Agi.
Gdzie jestescie zaczynam sie denerwowac!!? Hehehehe. Jestem wrozka.

Uffff spotykamy sie. Jest juz nas pelen komplet!

ARTUR

Smetnie snujemy sie po lotnisku. W koncu sie odprawiamy i grzecznie drepczemy do bramki. Mamy jeszcze troche czasu wiec dogorywamy na krzeselkach. I pojawia sie Artur.....

O dziewczyny!!! Jestescie z Polski?????!!!!! Krzyczy uradowany pan. Lat okolo 50 z brodka jak koziolek matolek.

Patrzymy podejrzliwie.

Prosze pozwolcie wyslac mi smsa do brata. Nie mam komorki. Blaga.
Patrze w kierunu sciany pod ktora siedzial i widze spokojnie ladujacy sie telefon. Co jest kurna.

Ma pan komorke.
Tak ale ta nie dziala. Kupilem ja teraz. Okradli mnie. Wszystkie karty kredytowe zabrali.

Ale sygnety na rekach i zloty zegarek to zostawili.

Rudia ma dobre serce (ktos ma watpliwosci?). Laskawie pozwalam skorzystac z mojego telefonu. Ale dalej jestem podejrzliwa. Na wszelki wypadek to ja pisze smsa.

Bracie wszystko w porzadku. Jutro bede w Warszawie.
Brzmi jak haslo albo kod. Hmmmmm....

Artur w ramach wdziecznosci przytargal na ciastka. Kurde tata mowil ze mam uwazac. Za przemyt narkotykow do Malezji grozi kara smierci.

Artur chyba czyta w myslach.

Zobacz. Zapakowane. Kupilem je wczoraj z Nepalu. O tu sa napisy ze z Nepalu.

Dobra wierzymy mu. Niestety Artur zdaje sie ulegl czarowi pieknych laseczek. Postanowil troche pomonologowac.
Dowiedzialysmy sie ze jest w drodze do Warszawy i zostal okradziony w Nepalu. Obecnie tam mieszka ale podrozowal po calej Azji. Byl nawet w Malezji. 8 lat mieszkal w Tajlandii i byl bogaty. Obecnie nie ma nic. Byla zona Tajka go oskubala. Poza tym przezyl trzesienie ziemi w tamtym roku w Nepalu.

Mowi troche dziwnie. Brakuje mu slow. Pobyt poza Polska zrobil swoje.

Dziewczyny jaki mamy teraz rok? 2016? Chyba? Nie dziwcie sie. Mieszkam w Nepalu. Tam maja 2072. Chyba......?

...............

Zegnamy sie z Arturem. Na odchodnym slyszymy

Jak spotkacie dziwnych ludzi Kuala Lumpur to pozdrowcie ich od Artura!

............

Ja p......... Chyba zostawie te ciastka na lotnisku.

Neszcze tylko 10 godzin lotu i bedziemy w Malezji.

Lot.

Mija spokojnie. Tylko czasami polska mala terrorystka drze sie niemilosiernie.

.............

Nad ranem drze sie bardziej.

Ten kto w koncu wpadnie na pomysl zbudowania osobnych linii dla matek z dziecmi powinien dostac Nobla. Osobiscie mu go wrecze.

Wiem. Jestem okropna :p.

Lecimy turkishem i jestesmy mile zaskoczone. Zarcie bardzo dobre, mila obsluga i hit sezonu - ruchome zaglowki. Nigdy wczesniej nie lecialam samolotem w krorym mozna odgiac i podwyzszyc zaglowek. Rewelacja! Smiem twierdzic ze tylko ten wynalazek pozwolil mi przetrwac atak terrorystki i przespac ladnych pare godzin. Dziewczyny tez sa padniete i spia.

Jestesmy na miejscu😃. Jest po 17 czasu malezyjskiego. Odbieramy bagaze i kierujemy sie w strone okienka dla taksowek. Taksowka przedplacona (jak nazwala to Asia) to fajna sprawa. Podaje sie adres liczbe osob i pani mowi jaki jest koszt. Po zaplaceniu dostajemy dokument potwierdzajacy dokonanie platnosci. Zadnych oszukujacych taksowkarzy ktorzy przewioza cie przez pol miasta. Szybko i sprawnie. Wchodzimy na zewnatrz

..............

O zesz/=!",_%÷468€&:!.?:!_!!!!!!!!!Ale CIEPLO!!!!!!Hehehe. Od razu micha sie cieszy!!!A wy tam sobie marznijcie:p.

Jedziemy taksowka do hotelu. Hmmm cos jest nie tak. Zdecydowanie hotel mial byc blisko. Mialo byc 6 km a nie okolo 20.

Pierwsze wazne spostrzezenie. Przed zabukowaniem hotelu/hostelu ZAWSZE sprawdzaj na mapce RZECZYWISTA odleglosc. Hotel podawal jako rzut beretem od lotniska. Taaaa jasne.

Na miejscu. Oszukali nas. Nie mamy sniadania. Zlego dobrego poczatki? Czy jak to tam szlo?

Lokalsi ciekawie zerkaja. Pingwiny tez. Pingwiny to kobiety w burkach/nikabach/itd. Kobiety w Malezji sa bardzo roznorodnie poubierane. Jedne chodza w chustach i w dlugich sukniach inne bez chust inne jeszcze sa zupelnie normalnie ubrane. Pelen koloryt.

Jestesmy padniete. I obzarte jedzeniem z samolotu. Nie mamy miejsca na zarelko z pobliskich jadlodalni. Zapraszaja nas usilnie usmiechajac sie szeroko.Niestety. Nie da rady tego upchac.

Ale miejsce na lyk polskiej wodeczki zawsze sie znajdzie. For sure.
Potrzeba nam tylko soku. Kupujemy mango. Oczywiscie nas orzneli. 6 myrow to prawie 6 zl. Taaaaa jasne. Wiadomo ze to za drogo ale macham reka. Niech im bedzie. Dzisiaj im odpuszcze. Ale tylko dzisiaj.

Lalala polska wodeczka nie jes zla.

Idziemy spac. Padamy na ryjki. Jutro nastepny ciezki dzien. Powrot na lotnisko i wylot do Mulu przez Miri. Tam zabawimy 3 dni w dzungli. Nastepnie czeka nas przelot do Kota Kinabalu i zdobycie najwyzszego szczytu Malezji. Nie wiem jak ja to przezyje. Na samo mysl juz jestem zmeczona......