Translate

poniedziałek, 14 marca 2016

Dzien 7: czyli gora w blasku wschodzacego slonca dwa tetryki dyplomy super bohaterek przelot do Penangu jak to nie ma wi-fi ?!flaki po chinsku

Za 15 druga w nocy. Wstajemy. Jest ciemno jak w pupie u murzyna. Ledwo zyjemy. Koale takze.
Zdarza sie cud. Nie mam zakwasow. Przysiegam jak tylko to przezyje kupie Marcinowi czekoladki. Za ciezko prace z nami na silowni. Tylko dlatego ze caly rok chodzilysmy z Aga na silke  i cwiczylysmy pod okiem trenera teraz zyje.
Szybkie sniadanie. Wszyscy pozostali samobojcy sa bardzo ozywieni. Ciekawe czy spisali juz swoj testament?
Przychodzi wasaty. Wychodzimy. Od razu sa schody. Masaka. Do konca zycia nie spojrze na schody.
Pierwszy odcinek to 1.60 km. Znowu caly czas pod gorke. Az do check pointa. W myslach nuce moja autorska piosenke. A mialy to byc wakacje. Jasne....Wyszlo jak zawsze.
Ide w srodku. Pomiedzy Asia i Aga. Nie mam przeciez latarki. Normalka. Jest srednio zimno.
Ciemnosc. Widze ciemnosc. Tylko z gory widac swiatelka tych co wleka sie za nami. Wasaty idzie z przodu. O dziwo nie bawi sie komorka. Godne odnotowania.
Schody
Schody
Schody
Bez zmian
Jak wyzej
To samo
Mam dosc. Chwila odpoczynku.
Po odpoczynku.
Schody
Schody
Schody
Ja p..... ile to moze byc 1.60 km????!
Checkpoint. Pokazujemy plakietki. Jest troche ludzi przed nami. Wasaty proponuje przerwe 5 minut. Ja prosze zalosnie o 10. Zgadza sie skwapliwie. Stwierdza ze najlepiej 15. Wiecie na co mu te 15 minut? Domyslcie sie. To nie jest pytanie z gatunku miliard w rozumie.
Tak. Siedzi i wyciaga komorke. Jest czwarta w nocy a on bawi sie telefonem. To sie nazywa uzaleznienie. To powinno leczyc sie prochami. Silnymi. Aczkolwiek nie wierze ze jest dla niego jakis ratunek.
Ruszamy. Ostatni odcinek 1.20 km. Jest coraz zimniej. Czapka rekawiczki polar kurtka. To sie nazywa wypoczynek w Malezji.
Zakladam na legginsy spodnie. Wiatr wieje. (duzo niecenzuralnych slow).
Idziemy wolniej. Coraz wolniej. Wasaty tez dyszy. Tylko Asia ma wigor. Jak zawsze. Ale ona jest alienem. Bez kitu.
Wieje w pizdu.
Bez zmian.
Teraz nie ma schodow. Sa sznury i pod gorke na litej skale.
Wasaty twierdzi ze to juz blisko. Nie wiem nic nie widze. Wleczemy sie.
Wasaty robi przerwe. Chowa sie przed wiatrem w skalnej poleczce. Nas olewa. Skubaniec. Zaloze sie ze to jego stala baza.
Idziemy dalej.
Idziemy dalej. Zachcialo sie byc druga Martyna Wojciechowska. K...m...
Nie wierze. Chyba jestesmy na szczycie. Jedna z koali nas mija i mowi ze juz blisko. Ona juz schodzi. Boi sie wysokosci. Wat the fak. To jak zrobi skalki. He??
Jestesmy na szczycie!!! Czlowiek na czlowieku. Wszedzie sesje fotograficzne. Wszech obecne selfie. My nie odbiegamy od innych. Tez robimy sesje. Ale oszczedniejsza. Wasaty gratuluje. Mowi ze dobrze sie spisalysmy. Pstryka nam fotki. Pewnie za chwile wypali peta i wyciagnie komorke. W koncu ma troche odpoczynku.
Jest 5.30 rano. Promienie slonca okalaja szczyt gory. Jest pieknie. Wschod slonca na najwyzszej gorze w Malezji. Cudnie. Romantycznie.
..............
Chcialoby sie tak powiedziec nie?
Ha ha.
Prawda jest zgola inna. Brutalna. Inni przeszkadzaja. Dra ryja.  Stoja w kolejce do zdjecia. Dalej mi zimno. Chce juz wracac. Aga tez. Wasaty pewnie tez. Bedzie mogl w koncu w spokoju maltretowac swoja komorke.
Juhu!!!!!!! Wracamy!!!!!! Teraz to dopiero jestem szczesliwa!!!!! Aga tez!!!! Asia poszalalaby jeszcze w trybie paparazii ale widzi jak jest. Tlum ludzi glodnych selfi. Psuja kazdy jej kadr.
Powrot. Schodzenie jest zdecydowanie lepsze. Po drodze spotykamy koalke. Czekaja na jednego. A potem robia skalki. Hehehe nie zazdroszcze im.
Ufff. Jestesmy w bazie. Jest 8 rano. Robimy przerwe. Za godzine ruszamy. W dol.
W pokoju ktos lezy. To babcia koala!!!!
Nie dosc ze olala skalki to jeszcze olala sam szczyt. Madra kobitka. W koncu nie ma 20 lat. Jeszcze by wrocila do ojczyzny nogami do przodu.
Schodzimy. Wasaty juz znowu za nami. Jest cieplutko. Krotka przerwa zrobila swoje. Stalam sie inwalidka. Aga tez. Asia twierdzi ze tez ale smiga jak gazela. Takie geny. Ot co.
Schodzimy po schodach
Schodzimy po schodach
...........
Jak wyzej.
Schodzimy po schodach. Potykamy sie. Znaczy ja z Aga. Caly czas. Raz jedna potem druga. Dwa tetryki. Masaka. Wasaty idzie za nami. Zgadnijcie co robi.
Schodzi z komorka w lapkach. Nie patrzy na schody. Masaka.
Przysiegam. Juz nigdy nie powiem ze Aga jest maniakiem komorek. Nigdy. Obiecuje jej to.
Potykamy sie. Schodzimy. Wleczemy. Potykamy sie. Schodzimy. Wleczemy.
.....
Po paru godzinach.
Widzimy pierwszych naiwniakow idacych na szczyt. Hehehe. Czuje satysfakcje. Teraz oni beda cierpiec! I dobrze. Musi byc rownowaga w przyrodzie. Usmiecham sie do nich szeroko i zycze good luck. Nad jednym sie lituje. Wyglada strasznie zalosnie.
3 razy skrecam lewa kostke. Aga ma cale nogi poobijane.
Dwa tetryki w akcji. Schodzimy po jednej nodze dociagajac druga. Ona w jedna strone ja w druga. Jak dwa paralityki.
W koncu. Nie wierze!!! Jestesmy blisko bramy parku. Na sam koniec wypieprzam sie i skrecam ponownie te samo kostke. To tak na pamiatke. Zeby nie zachcialoby mi sie kiedys jeszcze raz byc Wojciechowska.
Po zejsciu. Ladujemy sie do busa. Podjezdzamy do biura faking borneo. Wasaty wrecza nam dyplomy. A gdzie kwiaty fanfary? Witanie chlebem i sola????
Wasaty obkreca sie na piecie i odchodzi. Nawet sie nie pozegnal. Spieszno mu zapewne do komorki. W koncu bedzie tylko on i ona.
Na szybkiego jemy obiad. Wsiadamy w busa z powrotem do miasta. Jedzie z nami dziewczyna ktora chwile przed nami dotarla na dol.
Kimam caly czas. Jestem padnieta. Dziewczyny debatuja czy laska podrozuje sama czy czeka na kogos. Wysiadla w dzielnicy will z spa i masazem. Odprowadzamy ja wzrokiem. Zazdroscimy. Wsciekle. Niezle to wykombinowala.
Lotnisko.
Padamy na ryjki. Mamy jeszcze pare godzin do odlotu. Lecimy do Penangu. Spedzimy tam dwa dni. Przyssalysmy sie do wifi. Komorki to powazna choroba cywilizacyjna 21 wieku. U niektorych wrecz w stadium nadajacym sie do leczenia farmakologicznego. Bez kitu.
Lot jest opozniony. Do tego okazuje sie ze lecimy z wycieczka szkolna malych terrorystow. Masaka.
Godz. 23.30 Przylot.
Bierzemy taksowke przedplacona. Pierwszy taksowkarz ktory wzial od nas bagaze. Kudos dla ciebie chlopie.
Jedziemy chyba z pol godziny. Hotel mamy w zabytkowej czesci miasta tj. w Georgetown.
Na miejscu. Goraco jak w piekle. Drzwi zamkniete. Hmmmmmm.......
Otwiera nam jakis grzybowaty Chinczyk. Ledwo co kuma. Niestety nie ma WI-FI!!!!! I jak my teraz bedziemy zyc?! No jak???? Oszukali nas. Znowu.
Jest po 12 w nocy. Idziemy na jedzenie. Gora wyssla z nas wszystkie soki. Psim swedem trafiamy na street fooda. Pelno tu lokalnych Chinczykow. Gapia sie. Nic dziwnego. Spocone w dlugim rekawku w sportowych butach....
Zamawiamy napoj zycia. Piwo. Duze. Bardzo duze. Kazda ma swoje wlasne. Pan obslugujacy patrzy na nas z podziwem.
Obok pija panowie. Jedno. Duze na spolke. No comment.....
Jest parno duszno i pachnie jedzeniem. Mnostwo stoisk. Nie wiadomo co wybrac. Jest tanio. Dziewczyny zamawiaja fajny makaronik. Ja biore cos drogiego i w ciemno. Specjal edisjon. Dostaje......zupke z pocietymi kawalkami swinki z makatonem i tofu. Nawet plywa ogonek. Wypijam wywar zjadam tofu i makaron.
Udajemy sie na zasluzony odpoczynek. Uffff.....



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz